Magia Świata - biuro podróży
Ząbkowice Śląskie, ul. Św. Wojciecha 6
Wspomnienia Państwa Maciejewskich

Ziemia Święta

                 Od rana leje niemiłosiernie. Maciek wiezie nas na lotnisko we Wrocławiu i tu pierwsza niespodzianka. Mijamy znajome miejsce, bo znaki wyraźnie wskazują, że port lotniczy jest gdzieś indziej. Chwila wahania, ale okazuje się, że jedziemy dobrze. Powstał nowy terminal na „Euro 2012”, o czym kiedyś słyszałem, a potem wyleciało mi z pamięci. Znajduje się kilkaset metrów za tym starym i jest prawie dwa  razy większy, zbudowany ze szkła i betonu. Co prawda nie rzuca na kolana ani swoją wielkością ani wyglądem ale z pewnością jest bardziej funkcjonalny. Maciek, jak zwykle przezorny przyjechał do nas prawie cztery godziny przed odlotem samolotu. Trochę zamarudziliśmy jeszcze w domu i mając półtorej godziny czasu na dojazd do lotniska wyruszyliśmy  w podróż. Okazało się, że jego przezorność była jak najbardziej na miejscu. W głupi sposób  utknęliśmy już w Dzierżoniowie w korku ulicznym i staliśmy w nim pół godziny, tak że na lotnisko dojechaliśmy punktualnie o wyznaczonym czasie na dwie godziny przed odlotem samolotu. Oczywiście – zawsze tak bywa, wszelkie formalności zostały załatwione w ciągu piętnastu minut  i czekaliśmy bezczynnie na podstawienie samolotu kręcąc się po sklepach bezcłowych. Z tymi sklepami bezcłowymi to jest fajny chwyt. Człowiek myśli, że jak bez cła to z pewnością jest taniej. Tymczasem są tam takie same produkty jak u nas w „Biedronce” czy „Netto”, natomiast ceny około półtora raza do dwóch razy wyższe i kupować cokolwiek wcale się nie opłaca. Tak jest u nas. Jak okaże się po tygodniu, to mała woda w butelce o pojemności pół litra na podobnej strefie bezcłowej w Egipcie kosztuje 5 dolarów, czyli kilkanaście razy więcej niż u nas w sklepie, no ale nikt nas przecież nie zmuszał byśmy tam lecieli.  Musiałem kupić, bo Babcia nie miała czym popić lekarstw. To jednak było dopiero po tygodniu. Na razie zadzwoniła Agnieszka, cała spanikowana, że Maciek do tej pory nie wrócił do domu, by zostawić nasz samochód. Na pewno coś mu się stało po drodze. W taką pogodę wszystko jest możliwe, może go ktoś najechał, albo sam uderzył w kogoś i teraz jest w szpitalu. Dzwoniła do niego kilka razy i nie mogła się dodzwonić. Jeszcze przed odlotem samolotu sam próbowałem się z nim połączyć. Głucha cisza. Przez cały lot a trwa przecież cztery godziny nie myślałem o niczym innym tylko o tym co by się mogło stać, a stało się z pewnością. W końcu teraz, obwodnicą we Wrocławiu  jedzie się z lotniska do Pieszyc poniżej godziny a od czasu jego wyjazdu do odlotu samolotu upłynęło dwie. Mówiłem Agnieszce, aby wysłała wiadomość jak tylko się pojawi, ale w samolocie trzeba wyłączyć komórki to i tak mógłbym ją odczytać dopiero na miejscu. Wyobraźnia działała a jest ona nieraz gorsza od tortur. Ledwo samolot wyłączył silniki już włączałem swój telefon. Żadnej wiadomości. Z pewnością coś się stało i nie chcą nas martwić. Napisałem do Agnieszki i dalej cisza, nie odpisuje. Trudno, trzeba wychodzić  z samolotu i iść za innymi  po wizę i walizkę, jakoś jeszcze przeżyjemy w niepewności te kilka minut, choć już wyobrażam sobie, że zaraz będziemy musieli wracać do domu. Tylko za co? Tyle pieniędzy by kupić bilety to my ze sobą nie mamy i żaden samolot z tych kursowych też z pewnością na nas nie czeka. Wreszcie wszystkie formalności mamy za sobą i walizka też już pokazała się na horyzoncie, podskakując na wałkach taśmy. Będę dzwonił, bo już nie ma na co czekać. Wziąłem telefon i….. jest wiadomość i dwa nie odebrane połączenia od Agnieszki. W zamieszaniu nie usłyszałem sygnału: „ten mądrala pojechał twoim samochodem do Bielawy i wrócił wieczorem a telefon miał w kurtce”. Bardzo fajnie, narobiła paniki, w którą daliśmy się z Babcią wciągnąć, ale na szczęście wszystko jest w porządku i można teraz spokojnie jechać dalej. Już w dobrym nastroju ciągnę za sznurek naszą walizkę na kółkach, której rączka zepsuła się już kilka lat temu, ale nie możemy się z nią rozstać bo bardzo pojemna. Trochę obija mi się po kostkach bo sznurek nie jest taki stabilny jak rączka, ale co tam, byle się toczyła. Przed wyjściem z terminala stoi młody egipski chłopak i wrzeszczy na całe gardło:  „Rainbow ! Rainbow!”. A więc mamy już swojego przewodnika, chociaż – jak się okaże po niedługim czasie, jego kwalifikacje daleko odbiegają od oczekiwanych przez pasażerów autobusu, do którego nas zaprowadził. Podszedłem do otwartych luków na bagaże i włożyłem walizkę a w zasadzie usiłowałem włożyć co udało  mi się jedynie połowicznie. Jedną częścią walizka była  w autobusie, druga wystawała jeszcze na zewnątrz, kiedy jakiś egipski obwieś zaczął mnie od niej odpychać. W pierwszej chwili  myślałem, że to nie ten autobus, ale po chwili zrozumiałem o co chodzi. Odebrałem mu bakszysz, czyli napiwek, który musiałbym dać, gdyby tą prostą czynność wykonał on. No trudno, nie zapracowałeś chłopie, to nie ma pieniędzy, pilnuj na drugich, to może coś zarobisz. Wszedłem do autobusu, który był już do połowy zapełniony turystami i  po chwili przyszedł do nas również młody, czarny jak smoła, ale za to doskonale mówiący po polsku chłopak i powiedział, że najpierw zawiozą wczasowiczów, którzy przyjechali tutaj na wypoczynek do ich hotelu, a następnie nas, czyli udających się do Ziemi Świętej do miejsca naszego pierwszego noclegu. Potrwa to parę minut, bo odległość wynosi około dziesięciu kilometrów. Powiedział swoje i poszedł sobie. Już go więcej nie widziałem. Ruszyliśmy więc i dzięki Bogu  dotarliśmy do naszego hotelu pierwsi a zostający w Egipcie na wypoczynek zostali w autobusie. Stało się tak zupełnie przez przypadek. Ani bowiem kierowca autobusu, ani przewodnik, który zabierał nas z lotniska nie wiedzieli jak dojechać. Po drodze nie było żadnych znaków, żadnych tablic informacyjnych czy kierunkowskazów nie mówiąc już o nazwach ulic. Wjechaliśmy w jakąś szutrową drogę, które w Egipcie nie są czymś nadzwyczajnym i wlekliśmy się nią z piętnaście minut, zanim wjechaliśmy pomiędzy domy. Po obydwu stronach drogi  piasek, kamienie i śmieci, tak typowe dla wszystkich krajów arabskich a co jakiś czas grupki  młodych Arabów siedzących na kamieniach lub stojących na poboczu. Co oni robili na tym pustkowiu  w nocy to tylko ich Allach pewno wie. Nawet pojedynczy się trafiali, podpierający latarnie uliczne. Oczywiście żadnej kobiety. No przesadziłem. Widziałem dwie, palące papierosy pod latarnią. Ich ubiór i zachowanie wyraźnie wskazywało na profesję jaką się trudnią. W każdym razie byłem zadowolony, że oglądam to wszystko z okien autobusu a nie z poziomu jezdni. W końcu dojechaliśmy do wielkiego skupiska hoteli, sklepów, restauracji i Bóg wie czego jeszcze. Ruch taki jak na drodze Pieszyce Dzierżoniów w godzinach szczytu, czyli w czasie dojazdu do pracy i powrotu z niej.  Między samochodami maszerują, kołysząc się dostojnie na boki osiodłane i przystrojone barwnymi kilimkami  dromadery, czekając na  możliwość przechwycenia podpitego  Anglika, który w tych godzinach nocnych chciałby się  przejechać na jego garbie, lub chociaż tylko zrobić zdjęcie, by mógł nim później imponować swojej panience, a  jeden z pasów ruchu na dwupasmowej jezdni jest aktualnie zablokowany, ponieważ kierowca taksówki z wiaderkiem wody  spokojnie, flegmatycznymi ruchami myje swój samochód nie bacząc na to, że pędzące samochody ocierają się o niego. Przejechaliśmy do końca tego osiedla i kierowca zatrzymał autobus. Nasz przewodnik przez cały czas naszej jazdy „wisiał” na telefonie wykrzykując na głos niezrozumiałe dla nas zdania, coraz głośniej i coraz szybciej. Postaliśmy chwilę, po czym wróciliśmy do miejsca, gdzie kończyła się droga szutrowa i zaczynał asfalt. Autobus skręcił w kierunku pustyni i przez kolejne piętnaście minut pędził, mijając zwały piasku i kamieni, po czym gwałtownie zahamował i  wykorzystując  połączenie  między pasami ruchu w jedną i drugą stronę, zawrócił. Znowu zbliżyliśmy się do centrum hotelowego. Tym razem z przeszkodami. Na drodze pojawiła się zapora w postaci barier, samochodów i gotowych do pościgu motocykli. Kilku policjantów i ubranych na czarno żołnierzy z karabinami legitymowali wszystkich kierowców samochodów osobowych a więc musieliśmy czekać. Nas przepuścili bez legitymowania i mogliśmy jechać dalej. Znowu błądziliśmy ulicami centrum osiedla mijając po raz kolejny znajome już płoty i budynki, gdy nagle szarpnęło nas mocno do przodu.  Kierowca gwałtownie zahamował i zaczął cofać . Przez przypadek trafił do hotelu w, którym miała zatrzymać się wycieczka do Ziemi Świętej. Po półtorej godzinie jazdy, o pół do jedenastej w nocy byliśmy u celu. Nawet kolacja na nas czekała: bułeczki, cienkie jak naleśniki placki zamiast chleba, jakaś wędlina  i gotowane warzywa. Nic do picia już nie było, ale to przecież szczegół. Kto późno przychodzi…… W każdym razie wszystko było smaczne i wcale nie wynikało to z faktu, że byliśmy głodni. Kto podróżuje trochę po krajach arabskich, z pewnością przekonał się, że dają oni jeść dużo i dobrze a nawet wykwintnie ale to już powyżej czterech gwiazdek w hotelach. My mieliśmy nieco mniejszy standard.


              „Kto nie jest optymistą, nie jest realistą” stwierdził nasz przewodnik Michał, który zastał nas przy śniadaniu. Jak się później okazało, jest to motto zdecydowanej większości Żydów. Nic dziwnego. Gdyby nie optymizm, wielka pracowitość, zapobiegliwość i upór tego małego narodu, dawno już nie było by go na mapie politycznej świata.  Kraj ten pozostaje bowiem w stanie wojny z sąsiadami Libią i Syrią, z Palestyńczykami zamieszkującymi Strefę Gazy, ma wewnętrzne kłopoty z Organizacją Wyzwolenia Palestyny i „zimny” pokój z Egiptem utrzymywany ze względu na swój wielki potencjał militarny oraz interesy gospodarcze.  Jedynie pokój z Jordanią określić można jako „ciepły”’ czego przykładem jest choćby projekt budowy wspólnego lotniska wzdłuż granic obydwu państw ale i tutaj nie wiadomo jak zachowali by się Jordańczycy, gdyby Izrael znalazł się w tarapatach. Jego ziemie, to przecież także część dawnej Jordanii, która mogła by się o nie upomnieć.

To są jednak sprawy polityczne, które nie powinny interesować turysty zamierzającego  odwiedzić Ziemię Świętą.  Wyjrzałem przez okno stołówki i nie zobaczyłem na niebie najmniejszej chmurki. Pomimo rannych godzin słońce przypiekało już bardzo mocno. Jak się okazało, dzień rozpoczyna się tutaj znacznie  wcześniej niż u nas o tej porze roku, bo już około godziny piątej, przy czym czas jest tutaj taki sam jak w Polsce. Za to około piątej po południu zaczyna się wieczór a po kilkunastu minutach noc. To przejście od zmierzchu do zmroku jest bardzo krótkie nie takie jak na naszej szerokości geograficznej.

Hotel okazał się typowy dla tych przyjmujących „tranzytowych” gości. Ręczniki przypominały mi onuce z czasów mojej służby wojskowej takie, które miały już za sobą kilka tygodni używania, brak było ciepłej wody a ta zimna, która pociekła tworzyła strumyk znacznie cieńszy, niż siuśki mojego trzyletniego wnuczka Kuby. Rano przestała ciec zupełnie a po całym budynku roznosił się, mówiąc bardzo delikatnie, niezbyt przyjemny zapach  wydobywający się gdzieś z zewnątrz. Teren wokół hotelu przypominał wysypisko śmieci. Wszystko to jest moim zdaniem wyrachowane. Turysta, który szczęśliwie doczekał ranka nie będzie się skarżył w sytuacji, gdy zaraz wyjeżdża z hotelu szczęśliwy, że nie musi tu pozostawać na dłużej. Udobrucha się go nieco bardzo smacznym i obfitym śniadaniem, co akurat miało  miejsce i jedzie dalej zapominając o przeżytych niedogodnościach a więc nie warto się nim przejmować a tym bardziej ponosić na jego rzecz świadczeń, za które przecież zapłacił. Jeszcze o jednej sprawie dowiedziałem się od naszego przewodnika. Z reguły zieleń na terenie hotelu jest pięknie utrzymana. Zdradził mi tego tajemnicę. Nocą bywa ona podlewana fekaliami, które wydzielają później tak nieprzyjemny zapach a parując z pewnością nie pomagają turystom w utrzymaniu zdrowia. I skąd się bierze później „Zemsta Faraona?”

        Zostawiamy ten niezbyt gościnny hotel i jedziemy do Izraela. Kierowca, który podjechał po nas autobusem jest to nie jest ten z wieczornej „wycieczki” po okolicy a więc jest nadzieja, że dowiezie nas do granicy, gdzie będzie już czekał autobus izraelski z ich kierowcą. Mamy też swojego przewodnika Michała, który doskonale orientuje się w terenie nie ma więc mowy o błądzeniu.

Po drodze mijamy kilka wojskowych posterunków obsadzonych przez znudzonych żołnierzy okupujących krzesełka i stołki – podstawowy mebel w Egipcie oraz innych krajach arabskich obsługiwany przeważnie przez mężczyzn, jak to słusznie zauważył nasz przewodnik Michał.  Głównym widokiem podczas jazdy w stronę granicy i tuż za nią aż do samej Jerozolimy są kamienne pustkowia zupełnie pozbawione jakiejkolwiek roślinności. Ponoć wiosną krajobraz ten nie jest aż taki ponury. Po kilku zimowych deszczach pustynia budzi się do życia i wyrastają z niej rośliny. Aż trudno w to uwierzyć, bo co wyrośnie na kamieniu?  Dawniej wyobrażałem sobie, że pustynia to wydmy piasku, bezkresna dal i miraże, oraz wiatr niosący tumany kurzu. Z moich wyobrażeń zgadzało się jedynie to ostatnie. Po obydwu stronach drogi wznoszą się poszarpane góry poprzeplatane skalnymi rumowiskami i niewielkimi płachetkami względnie równego nagiego terenu. Od czasu do czasu, na zboczach tych niewysokich gór, bądź u ich podnóży trafiają się  „osady” Beduinów składające się z kilku lub kilkunastu bud, chociaż ta nazwa urąga temu określeniu. Szałasów? Tym bardziej nie. Trafniej chyba będzie napisać „budowli” składających się z czterech patyków i dachu z kilku wyschniętych gałęzi palm daktylowych chroniących wyłącznie przed słońcem, choć czasami trafiały się dwie lub trzy niziutkie budki posiadające ściany. Osady te wydawały się być zupełnie wyludnione, ale to był tylko  pozór. W jednej zobaczyłem przez okna naszego autobusu przemykającą z jednej budowli do drugiej kobietę, ubraną na czarno i jak mi się wydawało, a odległość od niej nie była większa niż dwieście metrów, całkiem przyzwoicie. O życiu  kwitnącym w tych ludzkich osadach mogliśmy się przekonać dopiero wieczorem już na terenie  Izraela, gdzie warunki tworzone Beduinom są o niebo lepsze, chociaż oni nie zawsze chcą z nich korzystać. Rząd tego kraju, chcąc ich zachęcić do zmiany sposobu życia doprowadza do tych osiedli wodę a czasami nawet prąd. Buduje też „domy” składające się z czerech ścian pozbawionych zupełnie stolarki drzwiowej i okiennej oraz  dachu. W każdym razie, nagle zaroiło się tam od ludzi i zwierząt, to znaczy bardziej od zwierząt, bo ludzi było niewielu. Za to owiec i kóz tyle, że pokryły całe osiedle jak szarańcza. I tu nasuwa się pytanie: co te zwierzęta  jedzą w tych skalistych górach  przez całe lato? Przewodnik nie umiał na nie odpowiedzieć. Wykręcił się żartem: pewnie tylko one same to wiedzą. My narzekamy ciągle na jakość polskich dróg. Wiem, że powinniśmy równać do najlepszych, ale zrobiło mi się nieco lżej na sercu widząc te egipskie. Jechaliśmy jedną z główniejszych w tym kraju a chwilami wcale nie było asfaltu. Okazało się, że jeszcze kilka miesięcy temu był, ale już zużyty. W związku z tym przyjechały maszyny, które zebrały całkowicie  nawierzchnię aby położyć nową i tak już pozostało. Nie ma pośpiechu, kiedyś przyjdzie taki czas, że ktoś, gdzieś otrząśnie się, przypomni sobie o nie dokończonym remoncie i przyśle  nowe maszyny, które położą nowy asfalt. Inna rzecz, że jest to możliwe z prostego powodu. Pod spodem jest  lita skała a więc grunt nie zapada się no i rzadko padają deszcze. Można jakoś jeździć, więc nie ma pośpiechu, zwłaszcza, że ruch na drodze nie jest wielki. Można by nawet powiedzieć mały, od czasu do czasu wyprzedza nas lub mija chwacki kierowca jakiejś furgonetki czy samochodu osobowego.  Natomiast widoki są chwilami zupełnie dla nas egzotyczne: samochód osobowy, wiozący na dachu materace, których stos jest zdecydowanie wyższy niż wysokość pojazdu, mały pick-up przewożący bodaj ze dwie tony stali zbrojeniowej, opartej jednym końcem na kabinie kierowcy, wystając daleko do przodu przed samochód a drugim na tylnej burcie skrzyni ładunkowej, komplet „pasażerów” – może z dziesięciu na skrzyni ładunkowej pick-upa upchanych ciasno jeden przy drugim, motocyklista, wiozący na prymitywnym bagażniku bez żadnego zabezpieczenia trzy – czteroletnią dziewczynkę trzymającą się kurczowo tego bagażnika, bo od „tatusia” oddziela ją jeszcze tłumok jakiegoś bagażu i wiele innych tego rodzaju perełek. Wszystko to jedzie w swoim kierunku nie przejmując się zupełnie innymi  pojazdami, stąd  każdy posiada bardzo głośny i przenikliwy sygnał, przypominający ostry jazgot a nie trąbienie i wypadków jakoś nie widziałem. Nasz egipski kierowca, posiadający nadaną mu przez naszego Michała ksywę „Kubica” pędził jak oszalały nie żałując klaksonu pewny, że każdy będzie mu ustępował z drogi chyba, że natknie się na jakiegoś TIRA, ale tych jest niewiele. Michał przestrzegał nas a właściwie tych, którzy po wycieczce pozostawali na tygodniowy wypoczynek w Egipcie przed wynajęciem samochodu w celu zwiedzania kraju. Każda taka próba może bowiem  skończyć się smutno dla kierowcy i jego pasażerów. Jak twierdził,  jedna trzecia kierowców nie posiada wcale prawa jazdy, jedna trzecia ma co prawda prawo jazdy, ale nigdy nie chodziła na naukę jazdy tylko je kupiła u skorumpowanych urzędników  no i zostali  ci, co uczęszczali na kurs nauki jazdy, zdobyli je legalnie ale nie potrafią jeździć. Droga w stronę Izraela prowadzi przez Półwysep   Synajski, zdobyty w czasie wojny Izraela z Egiptem i została wybudowane przez Izraelczyków a następnie w wyniku rozmów pokojowych oddana Egiptowi wraz z całym półwyspem. Prowadzi ona wybrzeżem Morza Czerwonego a więc przed tysiącami lat przemierzał ją wraz ze swoim ludem Mojżesz uciekając przed wojskiem Faraona, by w najwęższym miejscu  tego morza przekroczyć je, suchą nogą korzystając z pomocy samego Boga, który spowodował, że wody rozstąpiły się na boki przepuszczając Izraelitów. Wybrzeże  to jest  w pewnym stopniu zagospodarowane z myślą o turystach, ale chodzi tu pewnie o turystów miejscowych, bo standard tego zagospodarowania  określił bym na minus pięć  i wcale nie chodzi tu o szkolną ocenę a o odwrotność standardu  hotelu pięciogwiazdkowego. Składa się ono bowiem obskurnego budynku restauracji, zaplecza sanitarnego w osobnym, wolno stojącym pomieszczeniu i kilkudziesięciu  „domków” stojących na plaży o wymiarach dwa na dwa metry z trzciny, czy cienkich patyków – dokładnie się nie przyglądałem, chroniących przed słońcem. W jednym z takich ośrodków stanęliśmy na krótki postój przy kawie. Wyglądało na to, że jego właściciel zna się z Michałem, bo przywitali się jak starzy przyjaciele.  Restaurację zdobiły dwa potężne zasuszone rekiny wiszące pod sufitem, w sanitariatach nie było wody ale za to był potężny fetor niosący się daleko  na teren ośrodka a my byliśmy tam jedynymi klientami. Można było pójść, przywitać się z Morzem Czerwonym lub wypić kawę a nawet zamówić coś do zjedzenia. Jakoś nie byłem głodny, Babcia też nie miała apetytu. Michał, korzystając  ze stołu i względnej wygody (zawsze lepiej niż w autobusie) zbierał opłaty za świadczenia dodatkowe płatne na miejscu, a my z Babcią poszliśmy nad brzeg morza. Musiałem się z nim przywitać, bo jeszcze nie zdarzyło mi się zamoczyć w jego wodach. Nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się arab prowadzący osiodłanego wielbłąda i parę zasłoniętych po czubek nosa kobiet, które w bramie  tego zajazdu rozłożyły chustki a na nich jakieś muszelki, paciorki i inne zabawki, między którymi leżał sobie jak sam faraon podczas poobiedniej drzemki kilkumiesięczny  tłuściutki bobasek. Po godzinie postoju na tym, jakże mało uroczym ale za to jakże egzotycznym miejscu, pojechaliśmy w dalszą drogę w stronę granicy. Przez takie przejście graniczne jeszcze nie przechodziłem mimo, że mamy ich z Babcią za sobą co najmniej kilkadziesiąt. Bywało, że czekaliśmy po kilka godzin  jak to bywa na Ukrainie wcale nie z nadmiaru pracy pograniczników ukraińskich a ich wyjątkowego lenistwa i złośliwości, ale tak drobiazgowej kontroli nie przechodziliśmy nigdy. Widać od razu, że nie jest to przejście między kochającymi się narodami. Nasze bagaże, łącznie z tymi podręcznymi zostały bardzo  dokładnie prześwietlone, zarówno po stronie egipskiej jak i izraelskiej i nie było to zwykłe prześwietlenie, jak ma to miejsce u nas na lotniskach. Torby były przewracane na jedną stronę, na drugą, z boku, z góry, z dołu, po skosie, jak tylko się dało. Robiła to zresztą sama maszyna. Pecha mieli ci, którzy przewozili w walizkach alkohol lub nawet zwykłą wodę do picia w ilości większej niż jedna butelka. Kiedy były już dwie, to właściciel takiego bagażu stawał do kontroli  z jego otwieraniem włącznie ponieważ podejrzewano, że za butelkami mogą być ukryte jakieś towary niebezpieczne, których nie uda się prześwietlić. Oczywiście do zawartości butelek nikt się nie czepiał twoje, to pij ile chcesz. Oprócz kontroli bagaży przechodzi się rozmowę indywidualną z pracownikiem  wywiadu wojskowego. W jakim celu przyjechałeś, sam czy z grupą, jak się nazywasz, jak miał na imię ojciec, gdzie pracujesz lub czym się zajmujesz, kiedy zamierzasz wyjechać, czy służyłeś w wojsku i tym podobne, nieraz zupełnie banalne pytania, nieraz całkiem trudne. Oczywiście wszystko to już po stronie izraelskiej po dokładnym sprawdzeniu bagaży i dokumentów         ( tych ostatnich  kilkakrotnie)  przez kolejne posterunki egipskie. Wszystko  pod czujnym okiem uzbrojonych dziewcząt i kręcących się młodych ludzi  w obszarpanych dżinsach i obwisłych koszulkach, ale za to z „wypasionym” karabinem w ręku mającym celownik optyczny i  dwa pełne magazynki złączone ze sobą  taśmą klejącą. Biada temu, kto skłamał lub odmówił odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Jeden z naszych panów zlekceważył ostrzeżenia przewodnika. Skończyło się tym, że grupa czekała na niego ponad czterdzieści minut. W końcu go puścili, bo nie znaleźli żadnego uzasadnionego powodu by tego nie zrobić. Ten pan  jest emerytowanym żołnierzem zawodowym. Skąd wiedzieli, że to emerytowany żołnierz? On twierdzi, że niczego takiego im nie powiedział. Musieli wywnioskować z jego odpowiedzi na zadawane pytania. To są pracownicy MOSADU, jednego z najlepszych wywiadów na świecie, mają swoje sposoby. Jest jeszcze jeden problem z tą „spowiedzią”. Jest dobrze, gdy trafi się na Żyda polskojęzycznego, których jest bardzo dużo – babcia miała takie szczęście. Ja już mniejsze, bo moja „mosadka” władała jedynie angielskim, ale jakoś sprężyłem się, pytania nie były zresztą zbyt trudne a ponadto poprosiłem panią by mówiła wolno i wyraźnie.  Czytający mógłby nabrać przekonania, że tak szczegółowa kontrola po jednej i drugiej stronie granicy trwa w nieskończoność i prowadzona jest przez groźnie wyglądających gburów gotowych za najdrobniejsze uchybienie stawiać pod ścianą. Nic bardziej mylnego. Zarówno po stronie egipskiej jak i izraelskiej wszystko odbywa się z najwyższą kulturą z miłym uśmiechem i poszanowaniem ludzkiej godności. Jakże inne doświadczenie wynieśliśmy z przekraczania bramki na lotnisku we Wrocławiu, gdzie napuszona pani ustawiła  babcię do pionu  za drobne uchybienie nie zamierzone zresztą. Ano, co kraj to obyczaj. Pani ta, sądząc po wieku miała zapewne naleciałości zawodowe jeszcze z okresu poprzedniego ustroju. Na granicy egipsko izraelskiej pracują sami młodzi ludzie.

Granicę przekroczyliśmy w rekordowo krótkim czasie 1 godziny i 10 minut i gdyby nie historia  z żołnierzem byłby to rekord absolutny jak zauważył nasz przewodnik. Ludzie obsługujący tak trudną granicę do perfekcji opanowali swój zawód. Będę troszeczkę złośliwy i pokuszę się o ocenę. Co tam, w końcu granice są dla ludzi.  Arabów i Żydów ocenię na piątkę, Ukraińców też na piątkę, ale ujemną, choć i tak uważam, że jestem dla nich za bardzo łaskawy. Przeszliśmy piechotą  na stronę izraelską, ciągnąc za sobą walizki, bo autobus egipski nie mógł tam wjechać. Co mnie od razu uderzyło, to całkowity brak śmieci, zupełnie inny świat. Nawet gdyby nie było przejścia granicznego, wszystkich tych płotów, bramek i zasieków, gdyby nie było żołnierzy po jednej i drugiej stronie,  to po tym jednym znaku byłoby wiadome, że opuściliśmy już kraj arabski. Nie mówię tu, że Arabowie to brudasy.  To jest zupełnie inna kultura. Oni są na ogół czyści  a ich obejścia aż lśnią – do płotu. Poza płotem nikomu nie przeszkadzają tony śmieci.  Po ruszeniu autobusu zobaczyłem grupę pracowników drogowych układających kamienie między dwoma kierunkami drogi. Wydaje się nie do pojęcia po wyjechaniu z Egiptu. Ci ludzie pracowali. Wszyscy pracowali mimo prawie czterdziestostopniowego upału i nigdzie nie zauważyłem stojącego krzesełka.

Droga, którą jechaliśmy przez Egipt a następnie przez Izrael wiedzie korytem prastarej rzeki, która jeszcze do chwili obecnej przez kilka dni w roku pełni swoją  dawną rolę. Chodzi o czas, kiedy spadną ulewne deszcze czyli praktycznie po każdym deszczu bo jest ich zaledwie kilka w ciągu roku. Stąd też w każdym zagłębieniu przy drodze ( oczywiście już po stronie izraelskiej)

Znajduje się wskaźnik określający poziom wody. Jeżeli jest powiedzmy 20 centymetrów, to bez problemu przejedziesz. Po chwili możesz trafić na poziom wody wynoszący 50 cm i już nie przejedziesz. Wrócisz więc z powrotem. Tam gdzie było  20 cm  jest już teraz 150. Cofasz więc na najwyżej położony punkt na drodze i czekasz aż woda spłynie, kilka, w najgorszym wypadku kilkanaście godzin. Zależy jak długo pada i jak intensywnie. Pisałem, że po stronie izraelskiej nie ma śmieci. Trochę przesadziłem. Stanęliśmy na stacji benzynowej by odpocząć i trochę ich tam było, ale wraz z nami wysiadła z dwóch autobusów izraelska młodzież, która pewnie jest jednakowa na całym świecie. Wiem coś o tym, codziennie zbieram papierki koło swojej posesji. Po każdym przejściu młodych ludzi do szkoły zostaje ich kilka. Oczywiście po kilku dniach byłoby już kilkadziesiąt, gdyby na bieżąco nie sprzątać. Czego naprawdę nie ma, to tych dziwnych bramek  z żołnierzami po stronie egipskiej oraz krzesełek, na których spoczywają tłuste z reguły, bo jak inaczej mają wyglądać przy takiej pracy zadki tych stróżów prawa. Nie oznacza to jednak, że nie ma tutaj na ulicy żołnierzy. Wręcz  odwrotnie. Jest ich znacznie więcej, ale są mobilni, stale przemieszczają się z miejsca na miejsce, samochodami, piechotą lub konno. Uzbrojeni też   po zęby, przynajmniej niektórzy z nich mają na sobie specjalne kamizelki z powtykanymi granatami, magazynkami z amunicją, urządzeniami nadawczymi i czymś tam jeszcze, czego nie potrafiłem zidentyfikować. Dużo też jest bardzo ładnych żołnierzy z kruczo czarnymi, falującymi włosami, dźwigających w swoich delikatnych rączkach ciężkie karabiny. To oczywiście dziewczyny, odbywające dwuletnią służbę wojskową. Tak jest na lądzie. W powietrzu co jakiś czas przelatują śmigłowce wojskowe czyniące wiele hałasu, bądź jeszcze bardziej hałaśliwe myśliwce latające po dwie, trzy lub cztery maszyny na raz. Izrael permanentnie jest w stanie wojny, chociaż turysta niekoniecznie musi sobie z tego zdawać sprawę.

     O ile pustynia po stronie egipskiej to jeden wielki ocean nagich gór, leżących wszędzie kamieni  i piasku, to po stronie izraelskiej widać już planową gospodarkę i dbałość rodzimą przyrodę. Jadąc przez dolinę Arawa i patrząc w stronę granicy z Jordanią,  na której rosną niewielkie kolczaste krzewy a od czasu do czasu pokazują się uprawy palm daktylowych, widzi się co chwilę potężne strusie afrykańskie.  Mając więcej szczęścia można też zobaczyć stada oryksów o jasnej sierści i długich rogach. Są to antylopy, które pierwotnie zamieszkiwały te tereny a obecnie populacja ich jest odtwarzana z pomyślnym skutkiem i wkrótce z rezerwatu zostaną one wypuszczone na wolność.

      Jeszcze na chwilę cofnę się do Egiptu, który niedawno opuściliśmy. Mijaliśmy tam miasteczko hotelowe, jak je określił nasz przewodnik. Składało się ona z pięciu markowych  hoteli i kilkudziesięciu  domów, w których mieszka ich obsługa: kucharze, kelnerzy, sprzątacze etc.  Na zewnątrz skupiska tych  domów, które  zbudowane zostały na wolnej przestrzeni, gdzie nic nie zasłania widoku, tkwiły małe budki z nieodłącznymi krzesełkami a na nich nieruchomi strażnicy z karabinami w różnych pozach. Mają oni za zadanie nie wypuszczać pracowników poza obręb hoteli. Taka forma współczesnego niewolnictwa wzorowana na dawnym przywiązaniu chłopa do ziemi w  Polsce czy na Rusi. Bez specjalnej przepustki ludzie ci mogą się jedynie przemieszczać w dwóch kierunkach: do pracy i z powrotem. Tak na dobrą sprawę, to nie mają też gdzie iść bo z trzech stron miasteczko otacza skalista pustynia a z czwartej Morze Czerwone. Wszelkie zakazy nie dotyczą oczywiście turystów, którzy mogą robić co chcą, ale oni są z innego świata. I jeszcze jedna rzecz, o której nie napisałem. Wspominałem o barierach na drogach i pilnujących  ich żołnierzy. Wśród grupki tych funkcjonariuszy państwowych jest zawsze jeden, który posiada uprawnienia do podnoszenia i opuszczania szlabanu, taki „podnaszacz” ale to już moje określenie, fachowo z pewnością nazywa się inaczej. Bardzo odpowiedzialna i wymagająca szczególnych predyspozycji praca: chwyta za sznurek i popuszcza go, by wielki drąg, przymocowany obrotowo do wystającego  z ziemi kołka wędrował do góry,  lub też ciągnie za ten sznurek i blokuje przejazd. Oczywiście nie za darmo, tylko za pieniądze  egipskich podatników. Bardzo fajna praca.  Do samego Betlejem z okien autobusu ciągnie się ten sam krajobraz: pustynia i pustynia, ale na stronie izraelskiej jest on bardziej urozmaicony. Co jakiś czas mijamy bowiem  ogromne połacie ziemi pokryte szarymi, długimi namiotami. Są to ogrody, ciągnące się wzdłuż drogi, które powstają w miejscach, gdzie znaleziono wody gruntowe. Z odsłoniętych wejść tych namiotów – tuneli, chroniących hodowane rośliny przede wszystkim od wiatru i od piasku pustynnego, wystają soczysto zielone rośliny zasilane wodą i nawozami metodą kropelkową polegającą na tym, że co chwilę do korzeni, przez cały czas dostarczana jest kropelka  wody. Ponadto, na granicy izraelsko – Jordańskiej, po stronie Izraela co chwilę widać spore uprawy palm daktylowych, natomiast w rejonie Morza Martwego, które na południowych krańcach jest już szeregiem płytkich stawów sztucznie nawadnianych by całkiem nie wyschły, powstały zakłady przemysłowe uzyskujące z mułów tego morza  najróżniejsze minerały, które znajdują się tam w ogromnych ilościach. Dojechaliśmy do Betlejem miasta, które była miejscem narodzin Chrystusa a w niedawnych jeszcze czasach mieszkał tu przywódca Palestyny Jasir Arafat . Miasto jest zamieszkałe w zdecydowanej większości przez Arabów i widać to na każdym kroku. Jak tylko kawałek placu nie jest zabudowany, to od razu leżą na nim tony śmieci. Trafiają się też dzielnice całkiem przyzwoite pod względem czystości, są one zamieszkałe przez inne nacje. Hotel, w którym przyjdzie nam mieszkać przez trzy kolejne doby jest niezły, czysto i bardzo smaczna oraz obfita kolacja czy obiado-kolacja jak kto woli.  Piwa jednak w najbliższym markecie nie ma – dzielnica arabska,

    Chciałem na tym zakończyć, ale moja pamięć, działająca jak stary komputer, tym razem zaskoczyła mnie pozytywnie.  Zapomniałem napisać o żonie Lota. Na temat samego sporu Abrahama z Panem Bogiem nie będę pisał, bo jest to ogólnie znana historia z Pisma Świętego. W każdym razie, jak Abraham nie  zdołał znaleźć  w Sodomie  i Gomorze dziesięciu sprawiedliwych, Bóg zgodził się, by ocalić jednego. Był nim krewny Abrahama Lot. W tamtych czasach kobiety i dzieci znajdowały się poza nawiasem społeczeństwa a więc nie wchodziły w rachubę. Stąd określenie „ jeden sprawiedliwy” nie oznaczało, że bóg uratuje jedną osobę. Dotyczyło to zarówno żon Lota jak i jego dzieci a zapewne także służby. Aby wyprowadzić Lota z miasta, Bóg przysłał do niego dwóch swoich aniołów. Jednak wyjście nie było takie proste. Zdeprawowane społeczeństwo, widząc obcych, postanowiło ograbić ich z posiadanego mienia a samych sprzedać w niewolę by uzyskać środki na dalsze hulaszcze życie. Na to nie mógł wyrazić zgody gospodarz domu, do którego przyszli. Dla niego gość był osobą świętą.  Ponieważ jednak nie był w stanie przeciwstawić się sile przeciwników, zaproponował im układ; zostawią jego gości w spokoju a on w zamian odda im w niewolę dwie swoje córki. Nie wiadomo, czy propozycja została przyjęta, bowiem na taki układ nie mógł się zgodzić Bóg. Sprawił on, za pośrednictwem swoich aniołów, że  cała rodzina Lota i oni sami stali się niewidoczni i zostali wyprowadzeni z miasta. Dalsza część historii też jest znana. Nie jest natomiast znane miejsce , gdzie mieściły się te dwa grzeszne miasta. Dlaczego więc nie mogło to być przy brzegach Morza Martwego w miejscu, gdzie góry zbudowane są  w 95% z soli i w 5% z piasku? Co więcej, na wierzchołku jednej z nich wyraźnie widnieje postać kobieca, lśniąca w promieniach zachodzącego słońca. To jest właśnie żona Lota stojąca tam od tysięcy lat, od czasu, kiedy jeszcze wybrani mogli rozmawiać z panem Bogiem.  Nie uwierzyłem przewodnikowi, że mam przed sobą góry soli i korzystając z postoju na trasie naszej wycieczki poszedłem to sprawdzić. Do żony Lota oczywiście nie dotarłem bo stoi za wysoko, ale do podnóża  góry owszem. Spod osypującego się piasku  wystawały kawałki twardej jak kamień, przezroczystej soli tworzące sople skierowane ku górze. Oderwałem taki jeden sopel uderzając w niego znalezionym kamieniem. Wezmą do domu, pomyślałem i będę się nim chwalił. Po chwili przyszła refleksja. Przecież to jeszcze dodatkowe dwa kilogramy dołożone do i tak ciężkiego już bagażu. W końcu nie dam rady go dźwigać i trzeba będzie tą sól wyrzucić. Niech więc zostanie na miejscu. Z ciężkim sercem rozbiłem kamieniem piękny sopel i wziąłem  ze sobą dwa małe kawałeczki. Takie sople powstają oczywiście z tego, że wypłukuje je deszcz. Ale opady wypłukują też całe wąwozy tunele i jaskinie. Cała ta sól spływa do Morza  Martwego powodując coraz większe jego zasolenie.


               Grupa wycieczkowa jest wyjątkowo zdyscyplinowana. Pewnie dlatego, że tworzą ją – poza nielicznymi wyjątkami, starsi już ludzie, no i nie ma „imprezowiczów”. Ci zostali w Egipcie , będą leżeć na plaży i popijać drinki do ostatniego dnia pobytu z politowaniem myśląc o szaleńcach, którzy zamiast wypoczywać męczą się po całych dniach biegając od ruiny do ruiny, by jak najwięcej zobaczyć.  O gustach się jednak nie dyskutuje, każdy ma wolną wolę i  decyduje jak mu się podoba. W każdym razie, na dwadzieścia minut przed wyznaczoną zbiórką, w holu był komplet wycieczkowiczów. Nie było tylko Michała. Recepcjonista zerkał co chwilę szukając go wzrokiem i w końcu chwycił za telefon. Nasz przewodnik przybiegł i ruszyliśmy w stronę Jerozolimy. Odległości w Izraelu są niewielkie , ponieważ całe państwo ma zaledwie obszar województwa Dolnośląskiego i to wraz z ziemiami zdobytymi na sąsiadach, które w końcu i tak trzeba będzie oddać. Betlejem jest oddalone od Jerozolimy o kilkanaście kilometrów. Nie znaczy to jednak, że można się swobodnie przemieścić z jednego miasta do drugiego. Betlejem, jak już wspomniałem leży na terenie Autonomii Palestyńskiej. Jerozolima na terenie Izraela i chociaż oficjalnie stolicą państwa jest Tel Aviv, to wszystkie ministerstwa i sam premier urzędują w Jerozolimie. Jedynie Ministerstwo Obrony znajduje się w Tel Avivie. Stąd też, na pytanie Żyda, jakie miasto jest stolicą jego kraju należy bez wahania odpowiadać: Jerozolima. Ma się wówczas zapewnioną większą przychylność. Tak oni czują, tego pragną i tak rzeczywiście jest, chociaż nominalnie, ze względów politycznych tą stolicą nie jest. Dlaczego nie można się swobodnie przemieszczać? Z prostych powodów.


Na przeszkodzie stoi betonowy mur o wysokości ośmiu metrów, mający w sumie już kilkaset kilometrów długości, oraz normalne przejście graniczne  z żołnierzami strzegącymi porządku. Jest to bardzo uciążliwe dla ludzi pracujących po jednej czy po drugiej stronie, bowiem codziennie muszą oni po dwa razy przekraczać granicę  jadąc do pracy i powrotem. Codziennie też są legitymowani.  Cudzoziemcy, w tym my nie mieliśmy kontroli. Jedynie raz wszedł do autobusu izraelski żołnierz po to tylko, by uśmiechnąć się promiennie i powiedzieć dzień dobry. Przez kolejnych pięć przejazdów, kiedy tylko kierowca mówił im, że wiezie turystów z Polski, kiwali rękami pokazując wolną drogę, pewni, że w naszym autobusie nie ma żadnych terrorystów.

W Jerozolimie podwieziono nas pod Ścianę Płaczu. No nie dosłownie. Wysadzili nas na ulicy i zdawało się, że nic prostszego  jak po prostu tam pójść. Nie tak łatwo! Najpierw trzeba  ustawić się na końcu gigantycznej kolejki i bardzo uważać, przynajmniej w początkowych okresie stania, by żadna grupa nie wcisnęła  się  przed nas. Na moje rozeznanie kolejka liczy około trzysta metrów i nie było by żadnej tragedii, gdyby przesuwała się w miarę sprawnie do przodu. Nic z tych rzeczy. Przez pierwsze pół godziny staliśmy w upalnym słońcu w miejscu nie ruszając się  nawet na krok. Po tym czasie  przesunęliśmy się o pół metra a następnie o całe kilka metrów. Przyczyna tego stanu rzeczy była prozaicznie prosta. Wycieczki Żydów omijały kolejkę  przechodząc obok niej na sam początek, gdzie była kontrola bagaży i należało przejść przez bramkę do wykrywania metali, blokując nas całkowicie. Przyrzekłem sobie przed wyjazdem, że nie będę się denerwował, ale dotrzymać tego przyrzeczenia w takich warunkach nie sposób. Kląłem pod nosem, aż Babcia musiała mnie uspakajać. Oprócz żydowskich wycieczek, mijali nas bez kolejki ortodoksyjni Żydzi w swoich czarnych chałatach  i kapeluszach patrzący z lekceważeniem na piekących się w słońcu gojów. Z nudów obserwowałem ich ciekawie wypatrując chwili, gdy będzie im można zrobić zdjęcie. Pomimo straszliwego upału byli szczelnie pozapinani. Niektórzy nieśli zdjęte kapelusze w ręku, ale wciąż na głowach mieli jarmułki, malutkie czapeczki przyczepione do włosów spinkami, lub też przyklejone słabym klejem, jeżeli ozdobą głowy Żyda była wielka łysina. Wszyscy ubrani byli w białe koszule bez krawata puszczone luźno na spodnie, spod których wystawały niekiedy różnej maści małe frędzelki. Ponoć mają one symbolizować przykazania wiary, których w prawie Talmudu jest ponad sześćset – dla porównania: w Islamie jest ich pięć, w religii Rzymsko Katolickiej 10. Mieli albo długie spodnie, albo też spod chałatu wystawały im cienkie nogi w czarnych pończochach. Czy tam wyżej były spodnie nie wiem, bowiem żadnemu z nich pod chałat nie zaglądałem , a jak już zaznaczyłem, byli szczelnie pozapinani. Niektórzy byli też w czarnych garniturach. Strój uzupełniały wielkie, czarne lub  śnieżno białe  brody i baki. Szczególnie u młodych żydów baki te były kręcone i długie, myślę że w niektórych przypadkach miały one ponad pół metra. Żyd stale sięgał ręką w kierunku tych baków, zakręcał je na palec i ciągnął, aż mu się z tego palca wysuwały. Kiedy już jestem przy tych strojach to dodam, że w sobotę, podczas szabasu widziałem jeszcze Żydów mających na głowie futrzane czapki, który  to zwyczaj przywieźli z Polski. Oczywiście było to u nas modne za czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Kobiety w szabas noszą na głowie chustki i ponoć peruki, ale ponieważ ja nie odróżniam peruki od własnych włosów to nie mogę tego potwierdzić. Ten z kolei zwyczaj miał powstać na Ukrainie. Mężczyźni kazali swoim kobietom golić głowy, by je uchronić przed jurnymi kozakami mającymi wobec nich jednoznaczne zamiary. Wracamy do kolejki. Niektórzy ortodoksi idąc pod górę, bo tak prowadziła droga, przystawali co chwilę i zaglądali do niesionej w ręku otwartej książki  zadrukowanej tymi ich robaczkami. Postali chwilę, porozmyślali i ruszali dalej w stronę Ściany Płaczu. Było już  bardzo gorąco i świeciło ostre słońce a przy tym nie było nigdzie cienia. Wydawało  się, że warunki do stania w kolejce są wręcz fatalne, zaczęło mi się kręcić  w głowie silniej niż zwykle i musiałem szybko łyknąć  nieco wody by nabrać sił. Jakże się myliłem.  Czekały nas jeszcze długie kolejki w znacznie gorszych od tych warunkach i też jakoś udało się je przetrwać. Na razie, po półtorej godzinie stania a właściwie dreptania po pół kroku do przodu dotarliśmy w końcu do małego budynku, gdzie mieściła się kolejna maszyna  do sprawdzania, czy nie wnosimy ze sobą nie pożądanych przedmiotów, obsługiwana przez dwóch żołnierzy. Dwóch innych z wielkimi karabinami stało w drzwiach. Do gardła tej maszyny powędrowały nasze  torby, aparaty fotograficzne i telefony komórkowe. Następnie przechodziliśmy przez bramkę do wykrywania metali i po szczęśliwym przebrnięciu przez te wszystkie kontrole byliśmy wreszcie nad ścianą płaczu.


Wystarczyło zejść po schodach w dół. I tu spotkała nas niespodzianka. Ściana  poczeka a my idziemy na Wzgórze Świątynne a konkretnie na dziedziniec pierwszej i drugiej świątyni, niedostępnej jeszcze do niedawna dla gojów. Wejście to załatwiła nam nasza żydowska przewodniczka Esterka, która wyszła z założenia, że być w Jerozolimie i nie widzieć tego miejsca to tak samo jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Dla Żydów całe to wzgórze jest miejscem świętym, dla mnie i dla Babci niekoniecznie. Siedzieliśmy na murku w cieniu wielkiego drzewa i przez pół godziny słuchali opowieści o budowie i zniszczeniu pierwszej świątyni a następnie o budowie i zniszczenie drugiej świątyni. Esterka podniecała się krzywdami jakie dotknęły te świątynie i nie zamierzała kończyć swojej opowieści. Obecnie na Wzgórzu Świątynnym wybudowany jest wielki meczet Al Aksa z ogromną kopułą wykonaną ze złota, w którym odbywają się o określonej porze dnia codzienne modlitwy.


Właśnie zbliżała się taka pora i Arabowie pogonili nas ze wzgórza świątynnego, przerywając jej opowiadanie. Mieliśmy szczęście, bo wyjątkowo pozwolili nam jeszcze obejrzeć, przynajmniej z zewnątrz ten meczet a  budowla ta jest godna obejrzenia. Zbudowana na planie sześcianu ma idealne proporcje i ściany zewnętrzne wyłożone mozaiką o ciepłych kolorach białym, jasno niebieskim i zielonym. Zeszliśmy po drugiej stronie wzgórza  i wąskimi uliczkami dotarliśmy wprost do  Bazyliki Grobu Pańskiego, stając ponownie w kolejce prowadzącej do groty, gdzie złożona ciało Chrystusa po zdjęciu z krzyża. Z pewnością nie była ona aż tak długa jak poprzednia, ale o wiele trudniejsza do zniesienia.  W ogromnej, bardzo zaniedbanej bazylice, którą „opiekuje” się aż sześć różnych wyznań jest bardzo duszno. Kolejka wije się wokół  zewnętrznych murów sporej kaplicy wybudowanej nad grobem, nad którą z kolei wznosi się ogromna bazylika. Tutaj warunki stania, ze względu na panującą duchotę, są o wiele gorsze niż na zewnątrz w pełnym słońcu. Osoby o słabszej kondycji nie powinny wcale próbować, ale być w Bazylice Grobu i nie zobaczyć go?  Stanęliśmy wszyscy. Po pół godzinie oczekiwania przesunęliśmy się ledwie o parę metrów ( jak zauważyłem jest to normalne, zaczynając kolejki trzeba przeczekać jej bezwład, zanim ruszy się do przodu) a jedna z naszych pań oparła się o mur kaplicy i zaczęła po nim osuwać się na posadzkę. Złapały ją jakieś pomocne ręce i  wyciągnęły z tłumu a nasza przewodniczka Esterka wezwała karetkę pogotowia. Jakiego pogotowia?  Przyjechał prawdziwy szpital, bo razem z kierowcą było pięć osób, lekarz, pielęgniarki i laborantka. Po paru minutach były już kompletne  wyniki niezbędne do postawienia diagnozy a ponieważ te nie były zbyt optymistyczne  nasza pani wylądowała na obserwacji w szpitalu. My staliśmy dalej, by po upływie kolejnych pół godziny dotrzeć wreszcie przed oblicze dwóch mnichów bodaj że grecko katolickich, o dosyć nieprzyjemnym zachowaniu, którzy wrzeszcząc na ludzi i poganiając ich do wyjścia nawet tych, którzy po odstaniu kolejki nie weszli jeszcze do grobu Chrystusa wpuszczali tam po pięć osób na raz. Weszliśmy  z Babcią  przez wąski i niski przedsionek, by następnie, zgięci już prawie wpół, by nie zahaczyć głową o skałę, wcisnąć się do pieczary samego grobu. Przebywaliśmy tam nie więcej niż minutę patrząc na  wygładzoną palcami pielgrzymów aż do połysku  kamienną ławkę, dziwnie jakoś krótką, na której spoczywało  Jego ciało, po czym, poganiani przez mnichów wyszliśmy na zewnątrz grobu. Tak więc byłem tam, zobaczyłem i wyszedłem, bez odrobiny emocji. Okoliczności w jakich to wszystko się  odbywa zupełnie nie sprzyjają jakimkolwiek przeżyciom religijnym, po prostu pełna komercja. Inna rzecz, że po przestaniu dwóch kolejek zmęczenie zaczęło górować nad uczuciami, które winny się objawiać w tym świętym miejscu. Kolejny etap, to przejście po schodach  do miejsca, gdzie stała Matka Boska w czasie, gdy jej syn konał na krzyżu. Umieszczono nad nim coś w rodzaju stołu, by pielgrzymi nie wchodzili z butami na to miejsce. Tak więc ci, co chcieli go dotknąć musieli klęknąć albo bardzo mocno się pochylić. Nie skusiłem się do tego ze względu na stan moich kolan i krzyża, nie daj Boże aby tam jeszcze  coś się stało, byłbym uziemiony. Kiedy doczekałem swojej kolejki – tym razem kilkunastominutowej, próbowałem jedynie zrobić zdjęcie. Niestety nie wyszło, zbytnio spieszyłem się popychany z tyłu przez kolejnych pielgrzymów. Już robiąc je czułem, że się zruszyło a na ponowne oczywiście nie było szans. Inna sprawa, że jestem mocno sceptyczny, co do autentyczności miejsc wskazanych jako np. miejsce, gdzie stała Matka Boska, miejsce, gdzie upadł Chrystus w czasie Drogi Krzyżowej, gdzie spotkał niewiasty itp. Moim zdaniem są to wszystko jedynie symbole  nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Takich rzeczy bowiem nie da się ustalić  po kilkuset latach a wówczas to, po upływie trzech  wieków od chwili śmierci Chrystusa zaczęto się nad tym zastanawiać. Ale co tam, widocznie ludziom trzeba podawać taką „prawdę” niech więc ją sobie mają. Z ulgą wyszliśmy z dusznej bazyliki na świeże powietrze, by po chwili napawać oczy widokiem, zapachem i atmosferą  arabskich suk, czyli galerią sklepów, kramów, kramików, budek, stołów, stolików czy wręcz trzymanych w rękach sprzedawców przedmiotów, krzykiem Arabów, zachęcających do kupna i widokiem najróżniejszych na świecie kupujących, czy tylko jak my, przemierzających dzielnicę arabską podróżnych, co  tworzy niepowtarzalny gdzie indziej klimat. Ruszyliśmy bowiem śladami  Drogi  Krzyżowej Chrystusa  idąc Golgotą aż na Górę Czaszki, czyli miejsca Jego ukrzyżowania. Zważywszy na stromiznę, którą trzeba pokonać obecnie, po wyłożonej kamieniami ulicy i po  gładkich kamiennych schodach, nietrudno sobie wyobrazić  jaka to dla Niego była ciężka droga. Sponiewieranego całonocnym przesłuchaniem, biczowanego i obciążonego koroną cierniową, zmuszono do dźwigania pod tą górę ciężkiego krzyża, do którego miał być przybity. Musiał mieć nadludzkie siły a i tak  upadał i w końcu nie mógł już iść dalej przez co zmuszono Szymona z Cyreny do tego by mu pomógł czy wręcz niósł krzyż za Jezusa. Ktoś, kto nigdy nie był w Jerozolimie i nie oglądał żadnych publikatorów będzie miał problem z wyobrażeniem sobie współczesnego widoku Golgoty. W niczym nie przypomina ona skalistego górskiego zbocza. Od jednej do drugiej stacji drogi krzyżowej idzie się bowiem wąskimi uliczkami starego miasta a stacje zaznaczone są na murach okrągłymi tablicami z brązu o średnicy około pięćdziesiąt centymetrów z rzymskimi cyframi informującymi, która to jest. Jakże inaczej wyglądają one w naszych kościołach parafialnych nie mówiąc już o wielkich i bogatych bazylikach. Dzisiejsze zwiedzanie było jakby nie po kolei, bo rozpoczęliśmy od grobu Chrystusa a zakończyliśmy w Bazylice Narodzin w Betlejem. Zanim jednak do tego doszło, zeszliśmy do Ściany Płaczu. Oczywiście nie mogło się to obejść bez dodatkowej kontroli. Znowu maszyna do wykrywania materiałów niebezpiecznych w naszych bagażach, znowu bramka , znowu żołnierze z karabinami i wreszcie jesteśmy po drugiej stronie posterunku i schodzimy po stromych schodach w dół mijając po drodze potężny świecznik „Menorę”, wykonaną ze szczerego złota. Po drodze stary, brodaty Żyd wiąże, komu się tylko da, kawałki czerwonej wełny na przegubach rąk. W ten oryginalny sposób przekazuje życzenie byśmy byli szczęśliwi, wypowiadając jednocześnie po hebrajsku odpowiednie słowa. Bardzo to jest miłe, ale nie ustawiłem się w kolejce po ten czerwony symbol szczęścia, tylko weszliśmy z Babcią, na rozgrzany do nieprzyzwoitości plac znajdujący się przed dawnym murem oporowym otaczającym jedną i drugą świątynię. To właśnie jest Ściana Płaczu mylnie utożsamiana ze ścianą samej świątyni. Na tej bowiem „nie pozostał kamień na kamieniu.” Wcisnąłem na głowę  czapkę, bo inaczej tam nie wpuszczają i mając w ręku malutki rulonik zwiniętej kartki a w sercu intencje wcisnąłem go w wypatrzoną szczelinę. Wcale to nie jest łatwe, bo  każda najmniejsza szpara w murze wypełniona jest takimi rulonikami. Nic nie pisałem na kartce, bowiem Pan Bóg i tak wie wszystko a więc wyczytał moje prośby bezpośrednio z moich myśli. Jest to słuszniejsze rozwiązanie, bo jak mniemam nie ma On czasu czytać tych wszystkich karteczek, a  takie duchowe intencje  odbiera niejako automatycznie i szybciej je realizuje.  Po spełnieniu tej misji zacząłem się rozglądać po okolicy. Moją uwagę zwróciło wejście po lewej stronie ściany, gdzie bez przerwy wchodzili i wychodzili ortodoksyjni Żydzi. Pomyślałem, że też jestem podobny do jednego z nich ze swoją brodą i wszedłem za nimi. Okazało się, że jest to dalsza część muru Ściany Płaczu, stanowiąca długie, wysokie pomieszczenie pełne modlących się mężczyzn. Nikt nie zwracał na mnie uwagi a tym bardziej nie wyganiał. Każdy z nich zajęty był wyłącznie sobą. Wyciągali z ogromnych szaf stojących po przeciwnej stronie ściany książki, ustawiali  się przodem do niej i czytali kiwając się przy tym do przodu i do tyłu, na boki lub też robili precyzyjne skręty całym tułowiem stojąc po dwóch. Wyglądali jak bardzo dobrze wyćwiczeni żołnierze podczas paranej musztry na Placu Defilad w warszawie. Starzy już bardzo Żydzi ale też młodzi, którym pokłady sadła noszone na wielkich brzuchach nie pozwalały kiwać się na stojąco, siedzieli na krzesłach, wózkach lub taboretach i też się kiwali. Zebrałem się na odwagę i wyciągnąłem aparat fotograficzny mimo, że przewodnik Michał ostrzegał nas przed tym. Fotografowanie bowiem, to jest  tworzenie postaci ludzkiej, a to może robić tylko Pan Bóg. Okazało się, że jakakolwiek obawa była płonna. Oni wszyscy zachowywali się jakby byli w jakiejś ekstazie, lub transie – nieobecni duchem. Z pewnością nie zauważyli nawet błysku flesza. No to módlcie się, powiedziałem cicho, by nikomu nie przeszkadzać do obecnych i wyszedłem na zewnątrz. Całe szczęście, bo trafiłem na uroczystość. Po prawej stronie ściany, tuż pod jej żeńską częścią siedział na fotelu, czy raczej na wózku młody a dokładnie trzynastoletni chłopak. Świętowano jego wejście w dorosłość w znaczeniu religijnym, bowiem od tego momentu będzie już mógł czytać Torę w synagodze. Teoretycznie oczywiście, bo upłynie kilka lat zanim rzeczywiście dostąpi  tego zaszczytu. Zdąży zapewne w międzyczasie osiągnąć rzeczywistą dorosłość czyli zdolność do założenia rodziny i płodzenia dzieci zgodnie z nakazami Tory. Chłopak uśmiechał się głupkowato wyraźnie rozbawiony wszystkim tym co się dookoła niego działo, a działo się wiele. Panie z jego rodziny poustawiały sobie krzesełka  przy płocie oddzielającym część męską od damskiej i przyglądały się uroczystości rzucając jednocześnie na niego ciasteczka i cukierki, które są skrzętnie zbierane przez  towarzyszących temu przejściu w dorosłość ich koledze młodych chłopców. Natomiast kilkunastu mężczyzn drze się w niebogłosy i głaszcze chłopaka  po głowie , oraz poklepuje po plecach. Trwa to dosyć długo, wreszcie  rozciągają nad chłopakiem baldachim, czyli ozdobiony gwiazdami , wsparty na czterech drążkach płat materiału. Pod tym baldachimem zwanym „chupą” wiozą go do szafy znajdującej się przy  Ścianie Płaczu  i wyciągają z niej wielki kielich, po czym znowu podnoszą wielki krzyk i ponownie go poklepują. Na tym też kończy się moja opowieść o chłopaku, ponieważ mija czas przeznaczony na oglądanie Ściany Płaczu. Muszę wracać do grupy, która już na mnie czeka. Mamy kolejny punkt programu do zrealizowania. Jest to Bazylika Narodzenia w Betlejem, która nie była remontowana od czasu Krzyżowców, którzy założyli nowy dach a wnętrze świątyni pokryli malowidłami widocznymi po dziś dzień, jeżeli się dokładnie przyjrzeć. Wygląd tego przybytku odpowiada oczywiście jego wiekowi. Ściany są dosłownie czarne od dymu świec, które palą się tam od stuleci. Wejście główne dwa razy zmniejszano. Pierwotnie było ono wysokie i szerokie , zwieńczone ostrym łukiem. Krzyżowcy, po zdobyciu Ziemi Świętej przerobili je na prostokątne, a opuszczając ją zrobili  je zupełnie malutkie i niziutkie . Wchodzi się tam jak do Grobu Chrystusa. Miało to  ponoć zapobiec temu, by Mahometanie nie wjeżdżali na koniach do kościoła oraz by nie mogli wprowadzać tam  wozów do ładowania wyposażenia świątyni. Jest jeszcze jedna hipoteza. Wchodząc do środka, już od progu należy kłaniać się Panu Jezusowi, niezależnie od woli tego kto tam wchodzi. Tutaj zaczęła się ostatnia w dniu dzisiejszym, ale za to najbardziej uciążliwa  kolejka. Ostry zapach spoconych ciał zapierał dech w piersiach. Nikt nie zważał na powagę miejsca i było głośno jak na arabskich sukach.  Na jakieś podwyższenie  z desek wskakiwał co chwilę  izraelski policjant i starając się przekrzyczeć tłum, napominał by zachować ciszę. Dawało to efekt na przeciąg kilki minut, po czym gwar wybuchał ze zdwojoną siłą. Przez kilkadziesiąt minut staliśmy w miejscu – pisałem już o „bezwładzie” kolejki, by wreszcie ruszyć do przodu i posuwać się naprzód po pół stopy. Babcia w połowie kolejki wyszła z niej, ponieważ swym sokolim wzrokiem dojrzała leżącą pod ścianą bazyliki drabinę. Usiadła na niej i czekała aż dojdę w pobliże wejścia do Groty Narodzenia by wówczas dopchać  się do mnie. Na plecy stojącej obok mnie pani zwalił się jakiś murzyn z tych, którzy stali za nami  i za nic nie mógł pojąć, że ona sobie  tego nie życzy. Na inną panią napierała niska Japonka czy Koreanka, przyklejając się dosłownie do jej pupy, co mnie  niezmiernie śmieszyło, chociaż tą panią niekoniecznie. Na mnie cisnęła się kolejna, ale była ona tak malutka i szczuplutka, że nawet nie zwracałem na nią uwagi, coś się tam pętało za moimi plecami nie będąc jednak w stanie  w jakikolwiek sposób szkodzić. Wydawało mi się, że ta grupa stojąca za nami, to jacyś religijni fanatycy, którzy za wszelką cenę chcą jak najprędzej zobaczyć kawałek skały, gdzie narodził się ich Bóg. W końcu doszliśmy do schodów prowadzących do groty uważając pilnie, by napierający tłum nas tam po prostu nie wrzucił. Uradowana Babcia zerwała się ze swojej drabiny by dopchać się do mnie i niechcący narobiła sporo zamieszania. Ta bowiem przewróciła się z głośnym łoskotem na posadzkę  wraz z  babci sąsiadką, która siedział obok. Widziałem tylko machające w powietrzu nogi i Babcię stojącą obok ze zdziwioną miną nie mogącą zrozumieć jak to się stało. Szczęśliwie obeszło się bez jakichkolwiek obrażeń  i po chwili gięliśmy się do samej ziemi przeciskając przez maleńki otwór do wnętrza groty.  Wyłonił się nam obraz podobny do tego w Bazylice Grobu. Nad miejscem narodzenia wznosiło się coś w rodzaju ławki, pod którą znajdowała się – wykonana zapewnie ze srebra, bo w takim jasnym kolorze wielka gwiazda. Punkt, w którym Jezus Chrystus przyszedł na świat. Ludzie nurkowali pod tą ławkę by dotknąć gwiazdy a przy okazji poświęcić zakupione precjoza, bowiem położenie ich na niej zastępuje święcenie. Babcia przemknęła obok nie klękając, ja natomiast zanurkowałem, czując trzeszczenie w moim wymęczonym przez cały dzień kręgosłupie – w końcu po to tam stałem. Ci, którzy już dotknęli tego miejsca tłoczyli się w oddalonej o trzy metry  małej skalnej wnęce, głaszcząc kamienne ściany groty. Tam miał znajdować się żłóbek, do którego Matka Boska przeniosła nowo narodzone dziecię. Podarowaliśmy sobie jego oglądanie i przeszliśmy do znajdującego się po drugiej stronie groty kościoła Świętej Katarzyny. Teraz informacja dla tych, którzy miejsce narodzenia Pana Jezusa wyobrażają sobie – jak ja dotychczas, przez pryzmat szopki Bożonarodzeniowej. Żadna  szopka, czy szopa! Myślę, że była to długa, ciemna pieczara  niekoniecznie pełna zwierząt gospodarskich, na samym końcu której odbył się poród. Szczęśliwie składowano w niej siano i to właśnie utwierdza mnie w przekonaniu, że żadnych zwierząt tam nie było. Kto, będąc przy zdrowych zmysłach, trzymał by zwierzęta w grocie, gdzie  gromadził zapasy na lato. Tak, tak, na lato, kiedy  dokoła wszystka trawa jest wyschnięta na popiół, i po prostu nie ma nic oprócz skał.  Z jakiego powodu miały by tam przebywać, gdy w Palestynie  temperatury powietrza na zewnątrz w czasie zimy są   dodatnie i ile by się ich zmieściło ze stada liczącego zapewne kilkadziesiąt sztuk?

             Kościół świętej Katarzyny został mocno rozbudowany pod koniec dwudziestego wieku. Zrobiono to przed przyjazdem naszego papieża Jana Pawła II. W zasadzie nic o nim nie można powiedzieć, bo ani stary, ani jakoś nadzwyczaj ładny. Jedyne co rzucało się w oczy, to udekorowane na biało ławki w nawie głównej. Jakieś patyki obwiązane wstążkami i tasiemkami, kokardy, bukiety i różne inne ozdoby. Podobnie jak u nas z okazji przyjęcia dzieci do Pierwszej Komunii Świętej  ale było tych ozdób trzy razy więcej. Po chwili okazało się, przygotowano w ten sposób kościół na  uroczystość zaślubin. Przy wejściu na dziedziniec świątynny ukazali się bowiem eleganccy panowie w czarnych garniturach  i piękne panie w sukniach do samej ziemi z taką ilością falbanek, zakładek, plis i czego tam jeszcze, że z tego materiału uszył by pewnie  z piętnaście innych, zupełnie prostych. Po chwili, wolno i dostojnie wkroczyła  panna młoda, prowadzona pod rękę przez swojego ojca.


Potężna, niezbyt ładna dziewczyna w białej sukni szerokości – no chyba nie przesadzę, trzech metrów, opięta jakimś serdakiem, przypominającym mi zbroję średniowiecznego rycerza. Za nią druhna, ubrana na czerwono, również w falbankach ale już nie taka szeroka, niosła welon długi na kilka metrów, który opuściła przy wejściu do świątyni, aby ciągnął się on swobodnie po ziemi. Trafiliśmy szczęśliwie na ślub katolików z Sudanu. Ich ksiądz, w wielkim, zdobionym nakryciu głowy, przypominającym te jakie noszą popi w czasie odprawiania nabożeństwa, wyśpiewywał na cały kościół na długo zanim jeszcze młoda zbliżyła się do drzwi wejściowych a pana młodego nie było. Nie wyróżniał się niczym spośród stojących przy wejściu do kościoła młodych mężczyzn. Jego rola była jakby drugoplanowa. Dlaczego? Moja odpowiedź na to pytanie, oczywiście domyślna jest następująca. To jest prawdopodobnie ostatni dzień w życiu panny młodej, kiedy oczy wszystkich zwrócone są na nią. Już jutro małżonek, jego bracia i teściowie wskażą jej właściwe miejsce w rodzinie, społeczeństwie i w ogóle w życiu, jak to bywa w każdej rodzinie arabskiej niezależnie od wyznania. Czy wyznawane chrześcijaństwo pomoże jej w jakikolwiek sposób? Bardzo w to wątpię.


            Kolejny dzień rozpoczynamy od zwiedzania świątyni żydowskiej, czyli synagogi. Obie nazwy, jak wyjaśniła nam nasza przewodniczka Estera są prawidłowe. Nie ma tego w programie wycieczki, ale Esterka, zaangażowana mocno w swoją pracę doszła do wniosku, że nasze wrażenia z pobytu w Izraelu byłyby niepełne, gdybyśmy jej nie zobaczyli i nie zapoznali się, chociażby pobieżnie z obrzędami judaizmu. Bożnica jest ogromna, ale jaka może być główna świątynia takiego miasta jak Jerozolima, rzeczywista stolica tego kraju? Zbudowana na planie półkola, przypomina nieco antyczny teatr grecki czy rzymski z tą różnicą, że tam siedziało się na kamiennych ławkach, a tutaj na wygodnych fotelach, niby w eleganckim teatrze  lub operze, mając przed sobą pomysłowy pulpit,  na którym w stanie rozłożonym można położyć książkę, natomiast po złożeniu zamienia się w szafkę  zamykaną na kluczyk, gdzie te książki można przechowywać. Wszystkie szafki są jednak otwarte i puste. Po co przynosić swoje książki  modlitewne do bożnicy, gdy tuż przy drzwiach wejściowych znajduje się potężny regał wypełniony  nimi po brzegi, dostępny dla każdego kto zechce się pomodlić. Miejsca na „widowni” (jakoś nie umiem znaleźć lepszego określenia na tą główną część  świątyni przeznaczoną dla wiernych ) kupowane są na określony czas, jaki tam sobie gmina żydowska wyznaczy. Tutaj wynosi on trzy lata. Cena takiego miejsca zależy od odległości od podwyższenia, na którym siedzi rabin, bądź  też ktoś wybrany z wiernych czytający Torę. Te pierwsze są bardzo drogie a więc przeznaczone dla najbogatszych, bądź tych, którzy pragną za takich uchodzić. Judaizmie nie ma kapłanów. Każdy Żyd, który ukończył trzynasty rok życia ma obowiązek sam zadbać o czystość wiary i rzetelność  sprawowanych obrzędów. Przekroczenie tego wieku upoważnia też do publicznego czytania tekstów, a siedzący obok rabin bądź poprawia czytającego, jeżeli ten popełnił jakiś błąd, o co nie trudno w sytuacji, gdy pisany język hebrajski nie ma samogłosek zastępowanych przez system kropek a jedynie spółgłoski,  bądź też wyjaśnia teksty trudne do  zrozumienia. Z reguły rabin wyznacza do czytania kogoś, komu w rodzinie wydarzyło się coś ważnego. Może to być  ślub lub narodziny dziecka, śmierć najbliższej osoby i tym podobne zdarzenia. Kobiety w synagogach są, podobnie jak  w meczetach, według mego odczucia dyskryminowane, chociaż pewnie nawet tak nie myślą, przyzwyczajone od stuleciu do istniejącego stanu rzeczy. Na dole, przy rabinie siedzą wyłącznie mężczyźni, którzy ukończyli trzynasty rok życia i chociaż tych trzynastolatków trudno nazwać mężczyznami, to oni mogą czytać publicznie Torę a kobiety nie. Nie oznacza to jednak, że kobiety nie mają jej znać. To one wychowują dzieci i na nich spoczywa główny obowiązek wychowania ich  w wierze ojców i dziadów, chociaż o to samo dba od najmłodszych ich lat również gmina żydowska. W odwiedzanej przez nas bożnicy, edukacja maluchów rozpoczyna się  już od trzeciego  roku ich życia a więc bardzo wcześnie. W innych gminach może rozpoczynać się rok później, a dzieci mające ukończone pięć lat muszą być obowiązkowo oddane do przedszkola. Ponieważ nie umieją jeszcze czytać, to rabin pokazuje im znaczki pisma hebrajskiego i  mówi odpowiednią sylabę a one głośno powtarzają, tworząc niesamowity hałas, bowiem rabini wychodzą z założenia, że im jest głośniej, tym pilniej dzieci słuchają. Nauka odbywa się w bożnicy, ale nie w głównej  jej części a w pomieszczeniu do tego przeznaczonym zwanym „Hederem”.  Wracam jeszcze do sprawy kobiet . Mają one  swoje miejsce  na galerii pod sufitem, skąd mogą słuchać słów modlitwy. Miejsce to, popularnie zwane „Babińcem”  ma swoje dodatkowe, ważniejsze pewnie od pierwszego znaczenie. Pośród nie pilnowanego przez rabina babińca, lotem błyskawicy rozchodzą się  wszelkie  aktualne wiadomości dotyczące życia gminy i nie tylko. Dlaczego jednak osobno modłą się mężczyźni i kobiety? Uzasadnienie jest takie samo jak w przypadku islamu. Mężczyzna powinien skupiać się wyłącznie na modlitwie a śliczna buzia powodowała by, że skupiał by się, w tym przypadku jedynie w myślach,  przede wszystkich na innych obowiązkach wynikających z nauk Tory a więc na prokreacji, na przysparzaniu Bogu i narodowi jak największej ilości młodych wyznawców judaizmu.

  Jak już wspomniałem, rabin nie jest osobą duchowną. Z  samej etymologii tego słowa, jak nam powiedziała Esterka wynika, że musi on dużo wiedzieć, być człowiekiem mądrym i doświadczonym życiowo, aby doradzać  swoim rodakom w każdej, nawet najbardziej skomplikowanej sprawie, w najbardziej skomplikowanej sytuacji życiowej. W praktyce bywa z tym bardzo różnie, bowiem funkcje te sprawują osoby bardziej i mniej mądre a czasami wręcz głupie, ale za to przebiegłe. Osoby, którym powodzenie gminy leży bardziej lub mniej na sercu i które potrafią prawidłowo interpretować  wiernym Torę, lub sami mają z tym problemy. Jest dokładnie tak, jak to bywa w innych dziedzinach życia.

Małżeństwo w judaizmie nie jest sakramentem, jak ma to miejsce w przypadku religii chrześcijańskiej. Jest to zwykła umowa cywilno prawna, ubrana w odpowiednią ceremonię i zawierana w obecności rabina. Stąd i nie ma czegoś takiego jak rozwód kościelny. O rozwodzie decyduje  sąd cywilny lub złożony z rabinów, kierując się zwykle dobrem dzieci a w przypadku ich braku rozwód, pomijając oczywiście wszelkie spory majątkowe jest formalnością.

    Po opuszczeniu synagogi, jedziemy na Górę  Hertzla z Instytutem              Yad Cashem oraz muzeum upamiętniającym Holokaust, gdzie rosną  drzewa poświęcone „Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata”. „Kto ratuje choćby jedno ludzkie życie, ratuje cały świat”. Według tego motta instytut typuje ludzi do tego zaszczytnego miana. Dobrano trzy rodzaje drzew, charakteryzujące się tym, że są bardzo długotrwale, wiecznie zielone i popularne a więc: oliwkę, pinię i drzewko świętego Jana, pod którymi umieszczone są tabliczki z nazwiskami sprawiedliwych i nazwą kraju z którego pochodzą. Idzie się aleją wysadzoną tymi drzewami po zboczu góry i szuka tabliczek z polskimi nazwiskami. Zadanie banalne, ponieważ jest ich tutaj bardzo dużo. Bardzo ciekawe jest drzewko świętego Jana, ponieważ rodzi ono owoce: duże strąki, których łupiny są jadalne, natomiast małe, spłaszczone ziarenka znajdujące się wewnątrz tych łupin nie. Czemu więc ciekawe? Otóż przed wiekami, waga takiego ziarenka wyznaczała ludziom ciężar jednego karata, który jest używany w złotnictwie po dzień dzisiejszy. Góra Hertzla jest już kompletnie zadrzewiona, tak więc następnym sprawiedliwym nie sadzi się już drzew a jedynie umieszcza tabliczki. Idąc wspomnianą aleją dochodzi się do miejsca gdzie jakby w powietrzu, nad bardzo wysoką skarpą zawisł wagon kolejowy z budką strażniczą.  Jest to wagon towarowy, będący darem  Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Aleksandra Kwaśniewskiego i bynajmniej nie jest to jedynie symboliczny wagon z okresu Holokaustu.  W tym wagonie byli przewożeni Żydzi do obozów zagłady. Świadczy  o tym napis na jednej z wewnętrznych ścian, wykonany ołówkiem. Jestem tu ze swoim synem..(tu imię, którego nie zapamiętałem) jeżeli zobaczycie drugiego mojego syna ( imię) to… Napis urywa się. Możemy sami dopisać zakończenie: zgrzyt hamulców, łomot dobijanych do siebie buforów, pociąg staje. Otwierają się drzwi i grupa zdziczałych  ze strachu i zmęczonych do granic wytrzymałości ludzi zostaje przez rozbestwionych żołdaków wyrzucona z wagonu. Jeszcze łapią w pośpiechu swoje walizki, torby  i zawiniątka, ale to zbytnia fatyga. Wszystko to pod byle jakim pretekstem zostaje im natychmiast odebrane. Ustawieni w długie kolumny marszowe, idą pod lufami karabinów prosto do komór gazowych.

To jednak tylko moja wyobraźnia, chociaż zdarzenia te są rzeczywiste. Wystarczy odwrócić wzrok od wagonu, by nastrój refleksji i zadumania natychmiast minął.  Jesteśmy przecież na pięknie  zadbanym wzgórzu z widokiem na cudną dolinę, świeci słońce, wokół nas znajdują się przyjaźnie nastawieni ludzie. Tamte zdarzenia to odległa przeszłość, tak daleka, że wydaje się to wszystko nierealne. Groza nastąpi za chwilę. Przewodnik prowadzi nas do swoistego pomnika upamiętniającego półtora miliona żydowskich dzieci zamordowanych przez Hitlerowców.

Nad wejściem – tunelem wznoszą się  różnej wielkości betonowe słupy, symbolizujące przerwane ludzkie życie na różnych etapach jego rozwoju, coś w rodzaju nie zakończonego stropu z wystającymi prętami zbrojenia. Przerwana budowa. Już budynek nie jest potrzebny, ci co mieli w nim mieszkać  nie żyją. Na zakręcie tunelu widoczna jest, wyrzeźbiona z marmuru twarzyczka dziecka. Jedynego dziecka rodziców, którzy przeżyli Holokaust i z dalekiej Ameryki  przysłali pieniądze na budowę pomnika. Wchodzimy do wnętrza pomieszczenia. Jest w nim zupełnie ciemno. Po lewej stronie wejścia wiszą podświetlone portrety dzieci. Kilkuletnich chłopców i dziewczynek. Buzie wesołe, uśmiechnięte, lub też po dziecięcemu poważne, ale szczęśliwe. Te dzieci jeszcze żyją, mają swojego tatę i mamę, swoje dziecięce zmartwienia ale też sporo radości. Jeszcze ich nie sięgnęło okrutne ramię zbrodniczego Holokaustu. Po prawej stronie poręcz, bez której nie sposób posuwać się do przodu, ponieważ nic nie widać. Może inaczej. Nie widać podłogi, ale widać miliony  światełek symbolizujących duszyczki zmarłych dzieci. Jednocześnie z głośnika dobiega spokojny, ciepły, pełen powagi głos: Abraham Szmul syn Samuela i Estery lat  osiem, Icek Kwiecień syn Józefa i Anny lat pięć,  Ewa Poznańska córka Mojżesza i Racheli ….. i tak dalej i tak dalej. Na wymienienie wszystkich znanych nazwisk potrzeba aż trzech miesięcy a znanych jest, jak dobrze zapamiętałem  jedynie trzysta tysięcy. Ile czasu zajęłoby czytanie półtora miliona nazwisk? Potężne wnętrze odbija wielokrotnie głos potęgując nastrój grozy. Ludzie wychodzą w milczeniu. Po policzku starszego pana  z naszej grupy wycieczkowej spływa łza. Przez długą chwilę stoimy bezradnie czekając nie wiadomo na co. Nikt nie chce się odezwać jako pierwszy, a może po prostu nie może wydobyć z siebie słowa? Ciszę przerywa nasz przewodnik Michał. Nie komentuje, wskazuje jedynie kierunek,  którędy można przejść do głównego budynku muzeum. On tam nie będzie nam towarzyszył, zresztą po co?

Poczeka przed wejściem na teren muzeum. Przez ogromny trójkątny budynek jakby zdjęty z bardzo długiego zabudowania dach z jednego końca na drugi prowadzi korytarz. Po obydwu stronach tego korytarza sale wystawowe. Eksponaty, filmy, wywiady z tymi, którzy jakimś cudem, albo wolą samego Jahwe przeżyli. Uśmiechnięte twarze hitlerowskich żołnierzy  znęcających się nad  zalęknionym Żydem. Dokumentalne filmy z rozstrzeliwań, bicia, szczucia psami, wyładunek z wagonów na rampę  kolejową, i przemarsz do komór gazowych. Pasiaki obozowe, dokumenty, fotografie i broń, której używali żydowscy powstańcy  między innymi w getcie warszawskim. Fotografie  szubienic, czy zwykłych latarni ulicznych lub drzew  ze zwisającymi na sznurach ciałami ludzkimi. Tragedia całego narodu zgromadzona w jednym trójkątnym budynku. Po wyjściu z muzeum mijamy pomnik Janusza Korczaka, obejmującego potężną dłonią grupę smutnych, zrezygnowanych chłopców z nienaturalnie długimi, cienkimi rękami. Został z nimi do końca, ich i swojego. Nie skorzystał z możliwości ocalenia życia a taką szansę stwarzali mu nawet sami Hitlerowcy.

           Opuszczamy muzeum. Będzie teraz zmiana nastroju i zmiana epoki. Cofamy się dwa tysiące lat wstecz, do miejsca narodzin Jana Chrzciciela, czyli tego, który przyszedł by prostować ścieżki Chrystusowi, jak to kiedyś usłyszałem a nie pamiętam już kiedy i od kogo. Miejsce oczywiście przypuszczalne, ale jak powiedział nam nasz Michał przy odwiedzinach grobu króla Izraela Dawida „ pewnie nie jest on tam pochowany, ale przez tyle lat, tylu ludzi w to wierzyło, że z pewnością jego dusza tam przebywa”. Tak samo jest zapewne i ze świętym Janem Chrzcicielem, zgładzonym przez Heroda Wielkiego, na życzenie swojej córki namówionej przez matkę, której ten święty naraził się swoją bezkompromisowością . Jak zwykle, miejscem tym jest grota i trudno się temu dziwić.


Dwa tysiące lat temu prości ludzie nie posiadali luksusowych apartamentów z trzema sypialniami  i łazienkami. Kobieta, która spodziewała się rozwiązania, musiała poszukać sobie jakiegoś naturalnego schronienia, bowiem przez pierwsze siedem dni od urodzenia dziecka była ona „nieczysta” i nikt nie chciał skalać się jej obecnością. Okrutne prawo i okrutne zwyczaje. Podejrzewam, że znaczny odsetek kobiet rodzących w takich warunkach więcej już nie zobaczył swojej rodziny. Nad grotą wybudowany jest piękny kościół z wnętrzem przypominającym  kościoły budowane na Półwyspie Iberyjskim. Cały wyłożony  przepięknymi płytkami ceramicznymi koloru niebieskiego. Po lewej stronie od głównego wejścia  do jego środka stoi – jakże mogło by być inaczej w takiej świątyni, piękna, wyrzeźbiona  w marmurze chrzcielnica.

        Z góry Scopus, gdzie następnie pojechaliśmy, rozciąga się wspaniały widok  na panoramę miasta,  meczet Al – Aksa z jego złotą kopułą oraz Dolinę Josefata, gdzie po śmierci zbiorą się dusze wszystkich ludzi na Sąd Ostateczny.

Nie widoki jednak przykuły moją uwagę a ogromne zróżnicowanie terenu po jednej i drugiej stronie góry. O ile od strony miasta rozciągają się  w nieskończoność budynki jednego koloru ( w Jerozolimie wszystkie, absolutnie wszystkie budynki budowane są, lub też licowane   tym    samym gatunkiem piaskowca, więc mają one jednakowy kolor różniący się między sobą jedynie odcieniem w zależności od wieku budynku i miejsca wydobywania kamienia. Tym samym nie występują tu tynki zewnętrzne, natomiast monotonność zabudowy eliminuje się  poprzez stosowanie najróżniejszych kształtów kamiennych bloczków czy licujących budynek płyt. Oczywiście tego typu rozwiązanie przyjęte w budownictwie nadaje miastu jedyny w swoim rodzaju , niepowtarzalny charakter i swoisty urok), to po drugiej stronie góry, już od jej podnóża rozciąga się  kamienna pustynia bez żadnej roślinności. Nagłe i radykalne przejście od życia do martwoty, od zieleni do pustki.

Patrząc z góry w stronę meczetu Al – Aksa  z jego złotą kopułą mamy przed sobą mury starego miasta, bliżej cmentarz muzułmański, jeszcze bliżej Dolinę Josefata i na zboczu góry gdzie stoimy, cmentarz żydowski. Znajdująca się przy cmentarzu muzułmańskim Złota Brama, jako jedyna brama w mieście została przez Muzułmanów zamurowana, ponieważ Żydzi oczekują, że właśnie przez tą bramę wkroczy do miasta Jezus Chrystus w dniu ponownego jego przyjścia na świat. Chcąc temu zapobiec, wyznawcy Islamu zamurowali bramę, a przed nią urządzili swój cmentarz. Wszystko po to, aby zapobiec przyjściu Chrystusa. Chcąc wejść na teren cmentarza, każdy muzułmanin  jak i niewierny musi sobie umyć nogi a jak ma to zrobić Chrystus przebywając w Niebie? Żydzi długo głowili się  jak rozwiązać ten trudny problem ale już sytuacja wydaje się opanowana. Mesjasz, po ponownym przyjściu na świat przejdzie nad muzułmańskim cmentarzem, po papierowym moście, a przeniknięcie  przez zamurowaną  bramę do miasta dla Boga, to przecież żadna trudność. Teraz to Muzułmanie głowią się znowu jak zapobiec ponownemu przyjściu Jezusa na Ziemię.

To tyle na temat Złotej Bramy i cmentarza muzułmańskiego. Naprzeciw niego, po drugiej stronie doliny Josefata, jak już zaznaczyłem, znajduje się cmentarz żydowski. Kilka słów o żydowskim pochówku, jakie usłyszeliśmy od naszej Esterki. Mitem jest, że Żydzi chowani  są na siedząco. Skąd jednak wzięło się takie przekonanie? Otóż  istnieją dwa sposoby ułożenia ciała ludzkiego w grobie: w pozycji horyzontalnej, podobnie jak u nas i w pozycji embrionalnej czyli takiej, w jakiej znajduje się dziecko w łonie matki. Widząc przygotowania ciała do pochówku zmarłego w tej drugiej pozycji nie wtajemniczeni mogli odbierać to jako grzebanie ciała na siedząco. Ponadto nie używa się trumny. Twarz zmarłego zostaje okręcona  szalem modlitewnym, natomiast całe ciało całunem. Zmarłego składa się do grobu, przysypując piaskiem, a gdy mogiła  dostatecznie się już uleży, stawia się prosty pomnik często wykuwając na nim znak informujący o tym, czym trudnił się zmarły za życia. I tak: krawiec będzie miał wyryte nożyczki, kowal młot, pisarz pióro i tak dalej.

Rodzina zmarłego przez siedem dni od jego zgonu nic nie robi a jedynie siedzi i rozmawia o nim wspominając wspólne życie, oraz modli się. Ten tydzień ścisłej żałoby jest obowiązkowy dla najbliższych członków rodziny. Nie przygotowuje też posiłków tym zajmują się najbliżsi sąsiedzi  i przyjaciele. Po tygodniu kończy się ścisła żałoba i wszyscy wracają do swoich zajęć. Niemniej jednak przez najbliższy rok trwa ona nadal i odbywa się w podobny jak u nas sposób.

W judaizmie nie ma księży w naszym rozumieniu, pisałem o tym. Niemniej jednak Żydzi grzeszą podobnie jak my bo są takimi samymi ludźmi. Jak więc radzą sobie z nadmiarem grzechów?  W okolicy ich Nowego  Roku, innego niż u nas, przez okres  siedmiu dni starają się oczyścić z grzechów, które generalnie dzielą się na dwa rodzaje: te popełnione względem Boga  i te popełnione względem ludzi. Problem z grzechami popełnionymi względem Boga jest mniejszy, bowiem prosi się go o wybaczenie za pomocą modłów. Gorzej jest z grzechami względem ludzi. Jeżeli więc zawiniło się względem sąsiada, należy prosić go o wybaczenie. Co się dzieje, jeżeli sąsiad nie wybacza pomimo próśb? Prosi się po raz drugi. Dalej nie wybacza, więc prosi się po raz trzeci.  Nie załatwiwszy sprawy z sąsiadem, Żyd zwraca się do wyższej instancji, czyli do samego Jahwe. Teraz co dzieje się z duszą po śmierci człowieka? Nie ma czyśćca w naszym pojęciu, nie ma piekła a jest coś w rodzaju Nieba, ale nie mogłem uzyskać od Esterki zgłębienia tego tematu. Na dobrą sprawę sama nie wiedziała. Z jej szczątkowych wypowiedzi wysnułem wniosek, że dusze te są jakby w „przechowaniu” i czekają na to, by pozostawione na Ziemi kości ponownie przyoblekły się w ciało w dniu zmartwychwstania.  Stąd żaden Żyd nigdy nie będzie po śmierci skremowany. Wiedzieli o tym doskonale Hitlerowcy, którzy  wysyłali ten naród do komór gazowych a następnie palili ich zwłoki  w krematoriach, by nigdy już nie powstali. Myślę jednak że w końcu zostanie wymyślony jakiś sposób by tak się stało.

    Następny etap, to Góra Oliwna. Nazwa pozostała, ale oliwek zabrakło. Przed wejściem do kościoła znajdującego się na Górze Oliwnej w małym ogródku rośnie kilkanaście prastarych drzew. Czy pamiętają oni czasy Chrystusa? Raczej nie, chociaż ich korzenie mogą. Jak wiadomo, ścięte  drzewo oliwne odrasta z pnia a żyć może ponad dwa tysiące lat.  Te, które rosną przed kościołem mają wielkie, puste w środku pnie, na które zwrócił nam uwagę Michał. Oto co powiedział. Król Dawid bardzo kochał rośliny i zwierzęta. Między innymi Bóg obdarzył go takimi zdolnościami, że mógł z nimi rozmawiać. Po śmierci króla wszystkie rośliny i zwierzęta bardzo rozpaczały. Z tej rozpaczy drzewa zrzuciły liście, zwierzęta chodziły smutne z wyleniałą sierścią, ptakom powypadały pióra cała przyroda płakała z wyjątkiem oliwki, którą zmarły król szczególnie sobie upodobał. Oliwka nadal cieszyła się listowiem i dorodnymi owocami. Zarówno drzewa jak i zwierzęta gorszyły się na taką niewdzięczność i w końcu spytały ją, czemu nie nosi żałoby po zmarłym królu. Wy daliście mu swoje liście i sierść, odparła oliwka. Ja dałam mu swoje serce. Tak zostało do dnia dzisiejszego. Każda oliwka, po osiągnięciu określonego wieku pęka, by oddać swoje serce królowi Dawidowi.

      Zbliża się wieczór, na dobrą sprawę padamy już  z nóg, ale niezmordowana Esterka prowadzi nas jeszcze do wieczernika, gdzie Chrystus spożył ostatnią  wieczerzę. Wchodzimy w mury starego miasta, mijając po drodze tłum rozśpiewanej żydowskiej  młodzieży i pomnik króla Dawida z lirą w ręku. Wieczernik, to pusta obecnie, łukowato sklepiona sala podparta kolumnami i niewiele więcej o niej potrafię napisać. Pewnie dlatego, że zmęczenie daje znać o sobie i już nie chłonę tego co mówi Esterka. Po wyjściu z wieczernika  mieliśmy jechać do hotelu. Mieliśmy. Esterka skręciła na skwerek, gdzie siedziała żydowska młodzież a ja zmusiłem się by jej słuchać.  Dzisiaj , z chwilą, gdy na niebie zabłysną trzy pierwsze gwiazdy, zaczyna się szabas. Jesteście w Izraelu, i nie wyjedziecie z niego bez zapoznania się czym on  jest dla Żyda i jak się go obchodzi. Otóż w piątek po południu kobiety przygotowują posiłek na szabasową kolację i na całą sobotę, sprzątają dokładnie cały dom i kładą na stole świeży obrus. Mężczyźni czas ten spędzają na modlitwie w synagodze. Po ukazaniu się pierwszych trzech gwiazd opuszczają synagogę i udają się do swoich domów. Rozpoczyna się świętowanie. Dorośli piją wino, a dzieci słodki sok z winogron. Ponadto podaje się macę, na pamiątkę nie wyrośniętych chlebów jakie przygotowywały Żydówki na drogę przed ucieczką z Egiptu. Szabas to święto rodzinne. Przy stole nie powinno zabraknąć nikogo z rodziny. Należy wstrzymać się od wszelkich prac, modlić się i wypoczywać. Wszelkie instytucje państwowe i prywatne są pozamykane a miasto wygląda jak wyludnione. Jutro jedziemy do Tel Avivu i dalej. Esterka gwarantuje, że na ulicach i drogach nie będzie korków. Esterka skończyła a mnie nasunęła się następująca refleksja. Ciekawe czy polskie kobiety zgodziły by się na taki podział obowiązków: ona ciężko pracuje przez całe popołudnie a on kiwa się w bożnicy nad  świętymi księgami Tory. Myślę, że byłby z tym kłopot.


                To już ostatnia noc w przytulnym palestyńskim hotelu. Opuszczamy go i jedziemy do Jaffy. Wyjeżdżając z Jerozolimy mijamy w obrębie miasta spory obszar nie zagospodarowanego, zarośniętego krzakami i trawą terenu. Będzie tego kilkanaście hektarów. Okazuje się, że teren ten pierwotnie miał być przeznaczony pod zabudowę, ale wszelkie prace wstrzymano, ponieważ upodobało go sobie stadko antylop. Obrońcy zwierząt podnieśli wielki krzyk       ( a proszę mi wierzyć, że Żydzi potrafią krzyczeć bardzo głośno). Sprawa zaszła tak daleko, że oprała się o Sąd Najwyższy Izraela. Ten wydał wyrok: teren nie może być zabudowany. Antylopy nadal mieszkają w centrum miasta i mają się dobrze.  Wracamy do Jaffy.Jest to miasto, które na początku dwudziestego wieku „urodziło” dzisiejszy Tel Aviv. Zdarzenie to poprzedziły uliczne rozruchy pomiędzy  Żydami, będącymi w zdecydowanej mniejszości a Arabami. Pobici Żydzi postanowili działać. Zawiązali komitet, który zajął się skupowaniem  od Arabów nieurodzajnych a więc tanich ziem za murami miasta. Ich dotychczasowi właściciele chętnie się ich pozbywali, nie zdając sobie sprawy z tego, jaką ceną osiągną one w przyszłości, czyli w chwili obecnej. Kiedy już stali się pełnoprawnymi właścicielami pokaźnego areału leżącego nad brzegiem Morza Śródziemnego, podzielili go na  działki budowlane i w drodze losowania wyłonili ich użytkowników. Wybudowanie pierwszego domu miało miejsce w 1909 roku i stało się to początkiem nowego miasta. Dom ten stoi do dzisiaj i do dzisiaj jest zamieszkały, chociaż  przydał by mu się solidny remont. Pierwszych budowniczych nie było bowiem stać na wybudowanie bardzo trwałych domów z drogich materiałów. Ich budynki powstawały z tego co akurat było pod ręką i było tanie. Tel Aviv położony jest nad piękną  plażą, otoczony parkami i ogrodami. Wygląda on naprawdę imponująco. Imponujące są też ceny mieszkań. I tu istotna będzie informacja, że jeden szekiel, czy szczekiel, jak ja go nazywam, warty jest tyle co jedna złotówka, no może odrobinę mniej, ale to nie ma większego znaczenia.  Otóż solidne mieszkanie, mające około stu metrów kwadratowych powierzchni kosztuje  mniej więcej dwadzieścia tysięcy szekli za jeden metr kwadratowy. Łatwo więc obliczyć, że aby nabyć takie mieszkanie należy wyłożyć  astronomiczną dla przeciętnego obywatela kwotę dwóch milionów szekli. Najpiękniejsze mieszkania, często  z własnym basenem znajdującym się na dachu budynku i powierzchnią użytkową mającą kilkaset metrów znajdują się przeważnie na ostatnich piętrach budynku. Ich wartość szacuje się  na kilkanaście, do kilkudziesięciu milionów szekli.

Wróćmy jednak do Jeffy. Przywitał nas w niej cesarz Francuzów Napoleon Bonaparte, który po wielu latach wojowania zajął się tutaj bardzo pożytecznym zajęciem. Stoi bowiem na ulicy i pokazuje kierunki. Chcesz do domu towarowego to w lewo, do autobusu na wprost, a szalety publiczne są tam. Wszystko to za karę, ponieważ swego czasu ostrzelał miasto ze swoich okrętów próbując zdobyć je od strony morza, co mu się zresztą nie udało. W Jaffie mieszka też sobie wieloryb, który przed paroma tysiącami lat połknął Jonasza. Co prawda nie ma on imponujących rozmiarów i wykonany jest z blachy, ale poza tymi drobnymi szczegółami jest on jak najbardziej autentyczny i co najważniejsze, stale się uśmiecha. Cieszy się, że zrobił Żydom psikusa połykając Jonasza  wyrzuconego przez swoich rodaków  na pełnym morzu za burtę statku ( swoją drogą wcale się im nie dziwię) po czym zwrócił go na powrót społeczeństwu, po trzech dniach pływania z tym nietypowym ładunkiem w brzuchu. Stara część Jaffy przypomina  typowe miasteczko arabskie, włoskie czy hiszpańskie. Bardzo wąskie uliczki, wyłożone kamiennymi głazami, wykluczające ruch samochodowy, ale za to całkowicie dostępne dla dwukołowców. Bardzo ładnie oznakowane są ulice.  Nie ma ich nazw, a jedynie znaki zodiaku z numerami  i idzie się tam na przykład do siódmego  raka lub piętnastego barana. Niestety nie udało mi się  trafić na nasze znaki a na szukanie nie było czasu.

Kilka słów o żyznych terenach nad Morzem Śródziemnym na prawo od           Tel Avivu. Nie zawsze były one takie urodzajnie. Inaczej niż na pozostałych terenach Izraela nie było tu pustyni, ale mokradła, co umożliwiło Żydom wykupienie ich za bezcen od dotychczasowych właścicieli. Kupić było jednak łatwiej niż zagospodarować. Bagna, w połączeniu z bardzo wysoką temperaturą powietrza i bardzo dużą jego wilgotnością tworzą idealne warunki do występowania malarii. Tak było i w tym wypadku. Ponadto Żydzi nie znali się na melioracji i nie wiedzieli jak zabrać się za osuszanie tych bagien. Problem ten, według opowiadania Esterki rozwiązał jeden Żyd, inżynier, mieszkaniec Jaffy który od wielu już lat nie opuszczał swojej ulubionej knajpy na okrągło się w niej upijając. Ktoś sobie o nim przypomniał i odnalazł. Odstawiono Żyda od trunków i przywieziono na te zabagnione tereny. Jak to nieraz  bywa z ludźmi uzależnionymi, są oni jednocześnie doskonałymi fachowcami. W krótkim czasie powyznaczał on miejsca, gdzie mają przebiegać rowy melioracyjne, pokazał jak należy je kopać, by woda spływała do Morza Śródziemnego, odebrał sowitą zapłatę i wrócił do Jaffy pić w swojej ulubionej knajpie. Żydzi wzięli się do roboty, ale nic z tego nie wyszło. Jeden po drugim zaczęli padać jak muchy chorując na malarię. Stało się jasne, że własnymi siłami nic nie zwojują. Wówczas to, odszukano w Afryce pewne plemię całkowicie odporne na tą chorobę, sprowadzona je całymi rodzinami i w końcu udało się. Afrykanie osuszyli bagna i powstał tam spichlerz Izraela. Nikt ich już z powrotem do Afryki nie odsyłał. Otrzymali kawał osuszonego terenu i żyją na nim do dziś tworząc osobne miasteczko. Z pierwszych jego mieszkańców niewielu już zapewne pozostało, ale są ich potomkowie, którzy w ten sposób znaleźli się nad brzegiem Morza Śródziemnego  z korzyścią dla siebie i swojej nowej ojczyzny.                                                                                                         Kolejny obiekt to Cezarea Nadmorska. Wspaniałe starożytne miasto wybudowane przez Heroda Wielkiego Cezarowi, który jednak nigdy w nim nie był, ale doskonale o nim wiedział i z pewnością łechtało to jego próżność – mieć miasto własnego imienia – nie każdy cesarz rzymski dostąpił takiego zaszczytu.

Zabudowania typowe  dla wszystkich rzymskich  miast sprzed dwóch tysięcy lat. Oczywiście teatr, oczywiście łaźnie, twierdza  obronna, hipodrom, magazyny czy toalety publiczne, oraz oczywiście mieszkania patrycjuszy. Jedno co mnie zaciekawiło to usytuowanie trybuny honorowej na hipodromie, ogromnym podłużnym boisku, jak powiedzielibyśmy w dzisiejszych czasach służącym do wyścigów wozów zaprzężonych w cztery konie zwanych kwadrygami. Nie znajdowała się ona ani na starcie do biegu, ani na mecie co wydawało by się najciekawsze a po przeciwnej stronie startu, czyli na zakręcie. Dla ówczesnych notabli nie było ważne kto w końcu zwycięży, a kto wywróci się na tym zakręcie, połamie kości czy wręcz  zginie, ile koni padnie zderzając się z innymi i ile wozów zostanie połamanych.  Kwik koni, trzask łamanego drewna, tryskająca na wszystkie strony krew, jęki boleści,  bojowe krzyki tych, którym udało się wyjść cało z tego śmiercionośnego zakrętu, ciała tych, którzy już nigdy nie będą mogli krzyczeć rozgniatane przez koła pędzących wozów. To dopiero była uciecha i wielkie widowisko, o którym wspominało się przez całe lata. Niestety gonitwy, jak i walki gladiatorów zostały przerwane „niemądrym” zarządzeniem chrześcijan, którym w końcu udało się przejąć władzę. Na dawnym hipodromie  został wybudowany dom mieszkalny miejscowego bogacza. Resztki tego domu możemy oglądać po dzień dzisiejszy.

  Jedziemy ulicami Tel Avivu. Ruch, ze względu na święto Szabasu jest mocno ograniczony, co nam akurat jest bardzo na rękę, nie stoimy w korkach. Jedziemy do miejscowości, której nie było w programie wycieczki, a którą zdaniem Esterki koniecznie musimy zobaczyć. Niestety zapomniałem jej nazwy. Pniemy się z Babcią mozolnie na wielką górę, by w końcu dojść do budynku przypominającego szopę. Szczęki wam opadną jak zobaczycie to cudo, zapowiedział Michał. Mnie tam nie opadnie, odparłem – dobrze przymocowana, porządna , sztuczna. A ja mam jedną na zapas, podchwyciła pani Władysława, najstarsza, bo mająca już osiemdziesiąt lat uczestniczka wycieczki.  Ogólna wesołość pozwoliła zapomnieć o męczącym wdrapywaniu się  na górę w upale dochodzącym do czterdziestu stopni Celsjusza. Warto było się męczyć. W środku budynku istne cudo. Obraz sprzed dwóch tysięcy lat w postaci mozaiki podłogowej przedstawiającej różnego rodzaju sceny i scenki. Nie było by w nich nic nadzwyczajnego, gdyby nie wyjątkowa precyzja wykonania. Kolory kamyczków tworzących mozaikę są tak idealnie dobrane, że ma się wrażenie oglądania dzieła  stworzonego pędzlem wielce utalentowanego malarza a nie rzemieślnika układającego kostkę. Centralna postać, pewnie córka lub żona  pana domu ma róż na policzkach a jej oczy spoglądają na patrzącego w  różnych kierunkach, to  z lewej to z prawej strony.


Ci co stoją z lewej są przekonani, że patrzą na nich a stojący z prawej  myślą, że na nich. Współczesna technika komputerowa nie mogła by tego lepiej zrobić. Po nasyceniu naszych zmysłów estetycznych tym pięknem schodzimy na dół trzymając się kurczowo z Babcią za ręce, aby się nie przewrócić. Szczęśliwie docieramy do drugiej szopy przykrywającej kolejne freski. To już nie to samo. Michał mówi, że są starsze o jakieś dwieście lat  a więc można zaobserwować postęp, jaki nastąpił w tym okresie.  Postacie na tych freskach zostały ( pewnie najtrafniej będzie powiedzieć) ułożone bez perspektywy, jak ma to miejsce w bardzo starych malowidłach chociażby  w kościele świętego Franciszka w Asyżu, lub też – aby nie sięgać tak daleko, w kościele świętego Jakuba w Pieszycach.

  Dzień upływa pod znakiem starożytności, bowiem nasza  droga wiedzie  teraz w kierunku Kafarnaum. Miejsca, gdzie mieszkał święty Piotr wraz ze swoją żoną i teściową. Przy wejściu na teren obiektu stoi naturalnej wielkości pomnik franciszkanina wznoszącego ręce ku górze. Ten zakon opiekuje się bowiem zabytkiem. Nieco dalej  spiżowy pomnik  świętego Piotra.  Stoi na niewysokim cokole i łagodnie  spogląda na przybywających do niego gości zapraszając do swojego domu.  Miałby on  trudności z przyjęciem tylu osób, gdyby tak dwa tysiące lat temu przyszli do jego domu, bowiem fundamenty jego, osłonięte  obecnie kościołem,  nie są imponujących rozmiarów, jak wszystko zresztą z tego okresu z wyjątkiem pałaców władców.  Obok kościoła rozciąga się całe „miasteczko” fundamentów wykonanych z czarnego kamienia. To pozostałość budynków mieszkalnych, oraz ściany  i kolumny,  po dosyć sporej synagodze. Od domu Piotra do brzegu Jeziora Galilejskiego lub jak kto woli Morza  Tyberiackiego  jest zupełnie blisko. Można tam pójść piechotą, ale nie mamy czasu.  Jedziemy bowiem na Górę Błogosławieństw. Długo zastanawiano się, która to góra, bowiem wokoło jest  sporo takich wielkich kopców wystających z ziemi. Były różne opcje, ale ostatecznie sprawę rozwiązali specjaliści od akustyki. Zbadali sposób rozchodzenia się głosu na każdej z nich i to wykluczyło wszelkie wątpliwości. Oto jest ta właściwa, gdzie możliwym było, aby kilka tysięcy ludzi słyszało głos Chrystusa przemawiającego do nich. Inne nie miały takiej akustyki. Swoją drogą to niezwykle ciekawa sprawa. Przecież góra jak góra, jedna podobna do drugiej a na jednej słychać na drugiej nie. Co się zresztą dziwić,  mamy w Polsce miejsca, gdzie samochód z wyłączonym silnikiem jedzie pod górę. Dzisiaj na górze stoi niewielki kościółek a opiekują się nią siostry zakonne, które stworzyły tu przepiękny park, czy raczej ogród z widokiem na Jezioro Galilejskie. Można osiąść na ławce i chwilę odpocząć po trudach zwiedzania ciesząc oczy widokiem kwitnących krzewów i słuchając śpiewu ptaków, które zleciały się tu z całej okolicy. Można posilić się i kupić pamiątki, ale to akurat jest możliwe  w każdym miejscu kultu religijnego. Wiara wiarą – jest przede wszystkim dla turystów, ważne by interes się kręcił. Zjeżdżając z góry wypatrujemy małych zwierzątek „pijaków”, które całe życie chodzą na rauszu, żywiąc się przefermentowanymi owocami, a gdy ich nie znajdą, proces fermentacji i wytwarzania alkoholu odbywa się w ich żołądkach. Zapomniałem niestety ich nazwy. Z wyglądu podobne są do naszych świstaków ale nieco drobniejsze. Doskonale wyczuwają zamiary człowieka. Michał opowiadał, że widział całe ich stadko, wylegujące się na kamieniach, podczas gdy obok jakiś Żyd zajęty był czynnościami gospodarskimi. Podejść jednak do nich by zrobić zdjęcie, czy tylko przypatrzeć się jest nie sposób, po prostu uciekną i schowają się. Na brzegu Jeziora, gdzie dotarliśmy tuż przed zachodem słońca czeka na nas spora łódź, wykonana na wzór tej sprzed dwóch tysięcy lat. Tą oryginalną zauważyli rybacy podczas niskiego poziomu wody w jeziorze. Została wydobyta, oczyszczona i dokładnie skopiowana. Niestety, na powietrzu zaczęła się rozpadać i nie jest teraz dostępna do oglądania, trwają prace konserwatorskie – nasączanie odpowiednimi preparatami, aby zabezpieczyć ją przed zniszczeniem.  Zbudowana jest nieco inaczej niż obecne łodzie.  Na dziobie wystaje głowa jakiegoś zwierzęcia, ja przyjąłem że konika morskiego ale mógłby to być także zwykły koń. Jest na tyle prymitywnie wyrzeźbiona, że wszystko do niej pasuje. Pokład nie jest poziomy a wypukły. Utrudnia to chodzenie po nim, ale za to nie zatrzymuje wody, która swobodnie spływa za burtę. Płyniemy tą łodzią do znajdującej się po drugiej stronie jeziora Tyberiady, gdzie czeka na nas nocleg. Jest to bardzo ciekawe miasto, ponieważ dolna jego część znajduje się dwieście metrów pod poziomem morza, natomiast górna dwieście metrów nad poziomem morza. Jadąc w górę mija się wielki znak: oto przekraczamy depresję i wznosimy się ponad nią.  Zostawmy jednak Tyberiadę. Kapitan łodzi jest młodym człowiekiem, pewnie najmłodszym spośród czteroosobowej załogi i doskonale zna swój fach a nie mam tu na myśli jedynie umiejętności kierowania nią. Po wypłynięciu na wody jeziora Michał  prosi nas. Byśmy przyjęli odpowiednia postawę. Jaką  postawę? Pomyślałem, jak zwykle ze wszystkim spóźniony. Okazało się, że obok flagi izraelskiej zostaje wciągnięta na maszt, oczywiście  w czasie grania naszego hymnu narodowego flaga polska. Bardzo przyjemna niespodzianka. Zaraz potem rozlegają się dźwięki  muzyki, skocznych izraelskich melodii i kapitan zaprasza pasażerów do tańca. Zapada ciemna noc, jak zwykle tutaj z pominięciem wieczoru. Po przeciwnej stronie jeziora rozbłyskują, na stoku góry tysiące  świateł Tyberiady, wschodzi ogromny księżyc a nasza wycieczka hula na beczkowato wygiętym pokładzie  nie bacząc na całodniowe zmęczenie. Nie jest  to zwykła muzyka i zwykli wykonawcy. Jedno i drugie jest autorstwa  załogi łodzi. W czasie wojny, kiedy turyści omijali Izrael, chłopcy ci przychodzili codziennie do pracy i tkwili bezczynnie przy brzegu czekając na możliwość zarobku. Wpadli na pomysł, by wykorzystać ten czas. Wzięli się za granie i wychodzi im to wspaniale. Wydali płytę, której nie można kupić. Nie można, bo rozeszła się wśród turystów w tempie błyskawicznym, więcej szczęścia będą mieli ci, którzy doczekają się drugiego wydania.  Kapitan uczy też nas tańca żydowskiego, nieco podobnego do „Makareny”. Ludzie objęli się ramionami  i skaczą w kółko wywijając nogami. Pewnie dlatego, że trzymają się razem, to nikt się nie przewraca, bo oto zrywa się silny wiatr i łodzią zaczyna mocno rzucać na boki. Koniec tańców. Jestem zachwycony. Zupełnie jak  za czasów Chrystusa. Wówczas jednak On musiał uspakajać  wody jeziora bo apostołowie wpadki w panikę. Dzisiaj nikt się nie boi. Potężny silnik pewnie pcha łódź w kierunku przeciwległego brzegu, który jest coraz bliżej. Zanim jednak dopłynęliśmy cichnie muzyka. Chwila przerwy i oto mamy „Barkę” w wykonaniu Anny Jopek przy dźwiękach której dobijamy do brzegu.


                Rano jedziemy do Kany Galilejskiej, miejsca pierwszego cudu Pana Jezusa. Niewielki kościół wzniesiony nad domem, w którym  cud ten się dokonał. W piwnicach, które wówczas znajdowały się na powierzchni ziemi stoją amfory z tamtego okresu i jedna wielka, kamienna stągiew o grubych  na jakieś  dwadzieścia, dwadzieścia pięć centymetrów ścianach, mogąca pomieścić około sześćdziesiąt litrów płynu, w tym przypadku wina. Na frontonie kościoła widnieje napis „Cana Galil”, a naprzeciw wejścia na dziedziniec kościelny, tuż przy bramie, oczywiście sklep z winem – jakże mogło by być inaczej w takim miejscu. Michał prowadzi nas do sklepu, a tam czekają już kubeczki czerwonego, słodkiego wina. Ma to zachęcić potencjalnych nabywców i zachęca. Kupujemy z Babcią dwie butelki. Jedna  pójdzie dzisiaj wieczorem do wspólnej puli pożegnalnej jako, że wycieczka jest już  na ukończeniu, jutro przemieszczamy się z powrotem do Egiptu. Druga pojedzie  do Polski i ozdobi nasz  stół  podczas jakiejś szczególnej uroczystości. Wino winem, z pewnością budzi emocje, zwłaszcza wśród smakoszów, ale czeka nas o wiele bardziej emocjonujące przeżycie. Właśnie tutaj, po przeszło czterdziestu latach, odnawiamy z Babcią naszą przysięgę  małżeńską wraz z czterema innymi parami, na co możemy dostać odpowiedni certyfikat napisany w języku polskim. Babcia udawała, że ją to wcale nie wzrusza, ale widziałem, jak drżą jej koniuszki ust, gdy wymawiała słowa przysięgi. Ponowny ślub, w takim miejscu, w takiej odległości od kraju! Z pewnością nie jest to rzecz banalna, chociaż nie brakowało przy tym wesołości. Podbudowani tą uroczystością, jak i lampką wina ze sklepu przed kościołem, ruszamy w dalszą drogę. Tym razem do Nazaretu, miejsca zamieszkania Świętej Rodziny. Dzisiaj całkiem sporego miasta, mającego za czasów Chrystusa zaledwie kilka zabudowań. Tutaj znajduje się Kościół Zwiastowania, upamiętniający nawiedzenie Marii przez anioła, który oznajmił jej, że pocznie i porodzi syna, któremu da na imię Jezus. Prawdziwe zwiastowanie, to pierwsze, miało miejsce  przy studni, gdzie anioł spotkał Marię, ale ta przestraszyła się wówczas i uciekła do domu. Tam więc nawiedził ją anioł po raz drugi i wtedy wysłuchała, co miał jej do powiedzenia. Nad jej domem, z którego została jedynie pieczara – część dobudowana została przewieziona przez rodzinę Angielich z Włoch do Loreto,  postawiono oczywiście kościół  i to zupełnie niedawno, bo  w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jest on dwupoziomowy, a zważywszy na  grotę, dostępną do zwiedzania i „otwartą” na zewnątrz, nawet trzypoziomowy. W górnym kościele znajduje się „polonik”, czyli wielki obraz z podobizną Matki Boskiej Częstochowskiej trzymającej dzieciątko Jezus. Są tam obrazy tych z państw, które łożyły pieniądze na budowę kościoła. Jedno państwo zostało w szczególny sposób uhonorowane, bowiem  ofiarowało największą kwotę. Są to Niemcy, którym poświęcona jest niewielka kaplica znajdująca się przed wejściem do kościoła osłaniająca  drogę prowadzącą do domu Marii, odkopaną na głębokości około czterech metrów. Obok obrazu polskiego znajduje się podobizna Matki Boskiej z Ameryki. Jako jedynej bez dzieciątka Jezus. Przedstawia bardzo zgrabną, wysoką kobietę w zwiewnej sukni i przyznam, że gdyby nie miejsce, w którym się znajduje miałbym wielkie trudności w rozpoznaniu kogo ona przedstawia.  Wygląda bowiem jak piękna baletnica, a więc zupełnie nowocześnie. Naprzeciwko kościoła, w starym parku znajduje się kolejny, z umieszczoną na nim tablicą  pamiątkową w języku polskim. Przedstawia ona orła w koronie na tarczy amazonek, a więc orzełka wojskowego z napisem:

„Zwróć Ojczyźnie naszej wolność i nam wolnymi do niej powrócić pozwól, Szkoła Młodszych Ochotniczek P.S.K Nazaret 20.V.1944” Kościół wybudowany został nad warsztatem ciesielskim świętego Józefa. W podziemiu można obejrzeć schody prowadzące do tego warsztatu i fragment pomieszczenia. Czy to jest rzeczywiście dom Świętej  Rodziny i warsztat Józefa? Miałem kiedyś poważne wątpliwości, ale teraz przemyślałem sprawę. Losy Świętej Rodziny  prześledziła i odnalazła miejsce jej zamieszkania  matka cesarza  Konstantyna Wielkiego. Dzisiaj nie było by to możliwe, bowiem nikt się  losami rodzin nie interesuje, ale w starożytności robiono  to skrupulatnie przez całe stulecia. Ponadto rodziny zamieszkiwały stale jeden i ten sam teren rzadko zmieniając miejsce swojego pobytu chyba, że przymuszane działaniami wojennymi lub katastrofą naturalną. Święta Rodzina była rodziną szczególną, bo każdemu znaną, o której się mówiło a opowieści te były przekazywane z pokolenia na pokolenie ze wskazywaniem domu gdzie mieszkała. Mało tego, sami mieszkańcy tego domu szczycili się z pewnością swoimi praojcami, chwaląc się tym na lewo i prawo, bo i ich to w pewien sposób nobilitowało. Dalej, inne były wówczas stosunki społeczne, inny etos, inna kultura, inne sprawy były bardziej ważne a inne mniej. Nikt nie rozpraszał się na telewizję, czy internet ale za to kultywował swoje  tradycje nadzwyczaj pieczołowicie. Skłaniam się więc do przekonania, że wszystko to jest jak najbardziej możliwe, oczywiście bez takich sensacji w rodzaju: tu stanęła stopa Matki Boskiej.

I jeszcze jeden dowód – domysł, na prawdziwość miejsc związanych z naszym kultem religijnym. W Rzeczpospolitej Szlacheckiej nie było niczym nadzwyczajnym, gdy ktoś jednym tchem wymieniał wszystkich swoich przodków do dwudziestego pokolenia i dalej, jak też przodków wszystkich najbardziej  znakomitych polskich rodów. Czemu w Palestynie miało by być inaczej?

     Następny etap naszego zwiedzania w dniu dzisiejszym, to wykopaliska miasta Bet Shean. Miasta całkowicie zrujnowanego w wyniku trzęsienia ziemi, ale to co można zobaczyć, zapiera dech w piersiach. Po tragedii, ludzie opuścili miasto ( oczywiście ci, którym jakimś cudem udało się przeżyć i nigdy już tam nie powrócili. Łaskawa przyroda otuliła je na kilka metrów płaszczem piasku i drobnych kamyków. Odkryto je na powrót w zupełnie przypadkowy sposób.

Rolnik, podczas orania swojego pola  zahaczył pługiem o kamień, którego nie udało mu się  wydobyć. Postanowił go wykopać by już więcej nie niszczył mu narzędzi. Wówczas odsłonił górną część jedynej, stojącej po trzęsieniu ziemi rzymskiej kolumny. O sile kataklizmu, jaki nawiedził miasto świadczą właśnie kolumny, połamane niczym zapałki  mimo, że są przecież bardzo grube – niektóre z nich mają średnicę przekraczającą półtora metra. Zwieńczenia tych kolumn, jak i ich podstawy to obraz kunsztu rzeźbiarskiego tamtej epoki.


Misterne wzory, głowy ludzkie i zwierzęce, kwiaty, po prostu zachwycają i to jest chyba najwłaściwsze słowo by je określić. Szczęśliwie  w większości przypadków nie uległy zniszczeniu i możemy je dzisiaj podziwiać. W mieście tym, podobnie jak w innych  starożytnych, mieścił się teatr, zniszczony zaledwie w pięćdziesięciu procentach, szalety publiczne, świątynie i bazylika, czyli ogromny budynek przeznaczony do spotkań znakomitych obywateli miasta. Nazwę tą odziedziczyły później, jak i architekturę obiektu, czyli jedną nawę główną i dwie boczne , duże kościoły chrześcijańskie. I wiele innych budowli, oraz domy mieszkańców. To wszystko jest na ogół znane przynajmniej tym, którzy kochają podróżować. Ciekawie wyglądała łaźnia publiczna. Miała ona ciekawie rozwiązany system centralnego ogrzewania, którego jeszcze nie widziałem, a mianowicie ogrzewanie podłogowe.


Ciepłe powietrze, specjalnymi kanałami dostawało się z paleniska pod kamienne płyty wsparte na stojących obok siebie niskich kolumienkach, natomiast ściany ogrzewane były kanałami powietrznymi podobnie jak ma to miejsce w chwili obecnej w przypadku ogrzewania kominkowego. Korciło mnie strasznie, by zabrać ze sobą kawałek mozaiki – jeden mały, prostokątny kamyczek, który znalazłem w ruinach. Już miałem go w ręku. Taki był ładny, że byłem skłonny zgrzeszyć. W końcu jednak przyzwoitość zwyciężyła i z głębokim żalem odłożyłem go tam, gdzie leżał.

Kolejny etap, to rzeka Jordan, miejsce chrztu Chrystusa i to nie miejsce umowne, gdzie turyści jeździli do tej pory, a to rzeczywiste, u ujścia Jordanu do Morza Martwego, jak zapisano  w Piśmie  Świętym. Kilka słów o rzece. Wyobrażenia o niej zupełnie nie przystają do rzeczywistości i pewnie rzadko kto domyśla się, że szerokość tej rzeki jest niewiele większa  niż potoku  w Pieszycach. Jej szerokość  jest taka jak Piławki w Dzierżoniowie, przy czym wydaje się być  znacznie węższa, ponieważ z jednej i drugiej strony zarastają ją bujne krzaki. Jest natomiast trochę głębsza. Mężczyźnie o średnim wzroście sięga ona po pas.

Toczy  leniwie swoje mętne wody koloru żółtego, którego nabywa po przejściu przez pustynię od Wzgórz Golan aż do ujścia. Od Jordanu zależy los wysychającego w bardzo dużym tempie Morza Martwego. Jak opady są znaczne, to rzeka przybiera i morze wysycha wolniej. Jak panuje susza, rzeka jest płytka, dostarcza mniej wody  i morze wysycha szybciej. Obecnie jego linia brzegowa cofnęła się w stosunku do tej, która była za czasów Chrystusa o około trzech kilometrów i jedzie się drogą zbudowaną  na dnie morza. Wracając do rzeki, mieliśmy tutaj, zgodnie z programem możliwość odnowienia swojego chrztu w sposób, jak czynił to święty Jan,  czyli poprzez zanurzenie się z głową  w jego nurtach,  ale jakoś nikt z naszej wycieczki nie miał na to ochoty. Aby odbyć ten rytuał, należy w stojącym obok zejścia do wody sklepie nabyć specjalną białą koszulę, zdjąć ubranie i wejść w tej koszuli do wody. Poprzestaliśmy na obserwowaniu wycieczki prawosławnych z Rosji, którzy zjechali tu autobusami w towarzystwie popa  i kilku diaków. Wszyscy, począwszy od kilkuletnich dzieci, po stare babcie i samego popa zanurzali się  w nurtach rzeki zatykając sobie nosy i pławili się w niej oczyszczając w ten sposób swoje grzeszne dusze. Jak wiadomo, chrzest  niweluje wszystkie dotychczasowe grzechy, stąd możni tego świata, w tym cesarz Konstantyn odkładali ten sakrament na ostatni moment przed śmiercią, by od razu wejść do raju. Rosjanie wyglądali w niezłej kondycji a więc będą musieli uważać na swoje postępowanie, by nie splamić czystego obecnie sumienia. Uczestnicy naszej wycieczki nie grzeszą, a więc nam kąpiel w Jordanie nie była potrzebna. Ostatni etap w dniu dzisiejszym, to jaskinie Qumran nad dawnymi brzegami Morza Martwego dzisiaj oddalonego o jakieś trzy kilometry, ale wciąż jeszcze  widocznego ze zbocza góry na którym jaskinie te się znajdują. Jaskinie te wsławiły się odnalezieniem w nich najstarszych tekstów biblijnych na świecie a stało się to tak: pewnego razu koza Beduina  weszła na  skałę i nie chciała zejść. Beduin chwycił kawałek kamienia i  rzucił w nią, chcąc przygonić z powrotem do stada. Nie trafił w kozę a kamień wpadł do wnętrza groty, po czym rozległ się  głuchy odgłos pękającego  glinianego dzbana. Przestraszył się bardzo i nie ośmielił wejść do jaskini, którą po chwili wypaczył. Wrócił tam na drugi dzień z kolegą i razem weszli do środka. Na skalistym dnie jaskini leżały skorupy glinianego naczynia, pośrodku których znajdowały się zwinięte w rulony skóry zapełnione jakimś pismem, którego Beduini nie znali. Nie znali zresztą żadnego, ale wiedzieli, że w Jerozolimie jest ktoś, kto za parę  szekli kupi od nich tą skórę. Kiedy już zarobili na jednej, zaczęli szperać po kolejnych grotach i  w jedenastu z nich znaleźli kilkaset innych zwojów pochodzących z okresu od trzeciego do pierwszego wieku przed naszą erą.  Beduini są ludźmi prostymi ale nie znaczy to, że nie mają swojego rozumu. Szybko zorientowali się, że zamiast sprzedawać znalezioną skórę w całości, można ją podrzeć i sprzedawać po kawałku za taką samą cenę, liczy się przecież sztuka a nie treść jakiś tam znaków. Oczywiście kupujący  musiał zaakceptować takie rozwiązanie albo nie kupić wcale. Do dzisiaj, grupy archeologów biedzą się nad złożeniem  w całość kawałków najstarszego na świecie Pisma Świętego i jest nadzieja, że kiedyś im się to uda. Skąd wzięły się w jaskiniach te zwoje. Jest rzeczą niemal pewną, że zostały tam ukryte w obawie przed zniszczeniem, ale kto je ukrył? Esterka opowiedziała nam następującą historię. Otóż najbogatszymi ludźmi pośród ludności żydowskiej byli Saduceusze, których było stosunkowo mało. Pochodzili oni ze szczepu Lewitów, który jako jedyny mógł opiekować się świątynią a co za tym idzie Arką Przymierza. W każde święto żydowskie, a było ich w tym okresie trzy, żydzi  mieli obowiązek przybyć do swojej świątyni. Jak to zwykle bywa i pozostało po dziś dzień, trzeba było za to zapłacić, wykupić swoisty bilet. Oczywiście zapłaty te inkasowali Saduceusze na swoje konto, mamiąc przy tym  ludzi, że opłacają wejście na rzecz świątyni. Bogacili się oni bardzo szybko i ponad wszelką miarę. Drugą warstwę społeczną  stanowili Faryzeusze. Oni też musieli płacić Saduceuszom za wejście do świątyni, ubożejąc przez to z roku na rok. Chcąc zapobiec  totalnemu zubożeniu a co za tym idzie  zrównaniu z ludem, podburzyli oni naród, aby wystąpił przeciwko Saduceuszom, ograniczając ilość świąt w ciągu roku do jednego co równało by się z ograniczeniem do jednej trzeciej dotychczasowych wpływów Saduceuszów. Szybko doszło do otwartej wojny pomiędzy  nimi, a ponieważ Faryzeusze stanowili dosyć liczną warstwę społeczną, słabsi liczebnie Saduceusze ponieśli klęskę. Zakopali wówczas w pobliżu Jerozolimy swoje nieprzebrane skarby a sami, zostawiając swoje żony i dzieci – odwiedzali żony jedynie w celu prokreacji, bo taki jest obowiązek każdego religijnego Żyda,  udali się w góry Qmran by studiować święte księgi i kopiować je, żyjąc  w wielkiej biedzie i umartwieniu. Stworzyli sektę, która do dnia dzisiejszego nie jest zbadana, bowiem wszystkie swoje pisma, w tym wewnętrzny „regulamin”  pisali anonimowo. Ustąpili przed jakimś najeźdźcą, chowając swoje księgi w przemyślany sposób w jedenastu znanych dotychczas, a może jeszcze w innych nie odkrytych pieczarach zabezpieczając je w ten sposób na wiele tysięcy lat.

To teoria Esterki, do której się skłania, bądź którą sama wymyśliła. Mówi ona, że nieprzebrane skarby Saduceuszów a późniejszych nędzarzy żyjących w tajemniczej sekcie, po dzień dzisiejszy nie zostały odnalezione, stanowiąc wciąż pożądanie  współczesnych, żądnych bogactwa wyznawców judaizmu i nie tylko, którzy co jakiś czas ponawiają próby ich odnalezienia.

             Dzisiejszą noc spędzimy w kibucu. Wspólnocie, zajmującej się niegdyś produkcją rolną, a obecnie wszystkim, co przynosi jakikolwiek zysk. Co to jest kibuc? Jest to jedyna forma własności, wzorowana  na rosyjskich kołchozach, która w swoim czasie i przez określony czas sprawdziła się. Powstały prawdziwe oazy zieleni na dotychczasowej pustyni. Dlaczego tutaj to się udało a w Rosji nie? Odpowiedź jest banalnie prosta. W Rosji kołchozy tworzone były pod wielkim terrorem i odbieraniem dobytku dotychczasowym właścicielom. Tutaj  zrzeszanie  się przyszłych rolników  następowało zupełnie dobrowolnie w jasno określonym celu dla każdego z kibucników. Razem stworzyli rzeczy, których pojedynczy człowiek nigdy by nie był w stanie zrobić. Jak wyglądało     ( piszę wyglądało, bo to się powoli zmienia. Estera uważa, że nie potrwa dłużej jak około piętnastu lat) ich życie? Na czele Kibucu stała osoba, którą można umownie nazwać dyspozytorem, bowiem nie miała ona żadnych innych praw od pozostałych członków tej społeczności. Po prostu przydzielała pracę, kierując do poszczególnych zajęć, niezależnie od wykształcenia i posiadanych kwalifikacji. Każdy członek kibucu musiał umieć robić wszystko a więc zdarzało się, że profesor uniwersytetu z Moskwy, obecnie przez jakiś czas gotował zupę, lub zajmował się końmi. Pobudowali sobie maleńkie domki, składające się z pokoiku, kuchni i zaplecza  sanitarnego, mieszczące zaledwie dwie osoby. A co z dziećmi, bez których przecież społeczeństwo wymiera? Owszem, były i to nie mało, ale podobnie jak rodzice żyły w  komunie. Po urodzeniu dziecka, matka oddawała je do żłobka i tam chowało się doglądane przez wykwalifikowane opiekunki. Jedynym kontaktem matki z dzieckiem było w początkowym okresie życia karmienie piersią. Aby mogła to robić, dostawała pracę w pobliżu żłobka. Starsze, trzy – pięcioletnie dzieci również przebywały poza domem. W przedszkolach. Aby jednak nie zatraciły zupełnie więzi rodzinnych, matka mogła  odbierać je codziennie z przedszkola po zakończeniu swoich zajęć zawodowych i na czas około trzech godzin przebywać z nimi, czy to w domu, czy też na łonie natury. Kiedy zbliżała się pora kolacji, odprowadzała je do przedszkola aby się najadły i położyły spać a sama również udawała się do stołówki. Dzieci szkolne mieszkały cały czas w internacie. Oczywiście nie działa im się żadna krzywda, bowiem były  troskliwie doglądane przez personel tych instytucji – tutaj rotacje pracowników raczej nie miały miejsca, bowiem nie każdy nadawał się do roli opiekuna dzieci czy młodzieży.  Natury nie oszuka. Człowiek, który żyje w grupach rodzinnych od najmłodszych lat musi rywalizować: najpierw z rodzicami, wymuszając od nich zabawkę, czy przebranie w czyste majtki, później z rodzeństwem i rówieśnikami. To wyzwala inicjatywę, pomysły i dostosowuje jednostkę do późniejszego samodzielnego życia. W żłobkach i przedszkolach a także w internacie tłumiono wszelką inicjatywę. Miał być po prostu posłuszny i bez oporów podporządkowywać się  poleceniom przełożonych. Nie musiał też rywalizować, bo wszyscy otrzymywali jednakowo ze wspólnego kotła czy też wspólnego magazynu. Wszystko było podane na tacy. Nie musiał myśleć, robili to za niego inni. Rezultat był taki, że ludzie ci, po osiągnięciu wieku dojrzałego, sprawdzali się doskonale   w wojsku a już niekoniecznie w życiu prywatnym poza kibucem. Do ich świadomości nie dochodziło, że trzeba zamykać drzwi na klucz, gdy wychodzi się z domu, czy  samemu zadbać o pożywienie. W kibucu tak się nie robiło więc czekali aż ktoś to za nich załatwi. W początkowym okresie powstawania kibuców Żydzi nie mieli czasu, ani zapewne takiej potrzeby by zajmować się sprawami religii, nie budowali synagog i nie sprawowali obrzędów. W miarę upływu czasu i wzrastania ich dobrobytu, sytuacja zmieniała się i dzisiaj nie ma już kibucu, w którym nie było by bożnicy. Za swoją pracę kibucnik nie otrzymywał wynagrodzenia  z wyjątkiem drobnych kwot na zaspokojenie podstawowych potrzeb osobistych ( to też stopniowo zmieniało się). Pieniądze nie były  im aż tak bardzo potrzebne, bowiem nie musieli sami zaopatrywać się w produkty żywnościowe, korzystając ze wspólnej kuchni, nie musieli prać swoich rzeczy – wystarczyło rano zanieść je, oznaczone do pralni a po powrocie z pracy odebrać czyste, złożone w zgrabną kostkę. Dostarczano im ubranie, buty, wszystko to, co potrzebne było do życia.  Kibuce stale jeszcze powstają, chociaż życie w nich dawno już się zmieniło. Tworzą je młodzi rezerwiści i rezerwistki, którzy ukończyli  służbę wojskową, czyli po odbyciu trzyletniej służby przez mężczyzn i dwuletniej przez kobiety z wyjątkiem tych, którzy zawarli związek małżeński lub w przypadku kobiety, kiedy nie będąc mężatką urodzi dziecko.  Grupę takich ludzi wywozi się na pustynię w miejsce, gdzie na stosunkowo niewielkiej głębokości występują zasoby wody pitnej i zaopatruje w niezbędny sprzęt oraz środki, a oni od podstaw budują  osadę i przywracają pustyni zdolność rodzenia, poprzez zbieranie zewnętrznej warstwy kamieni i piasku, nawożenie bardziej urodzajnej ziemi i ciągłe nawadnianie. Pobudzonej w ten sposób pustyni trzeba zaledwie dwóch lat, by można było zbierać pierwsze plony. Kiedy cała infrastruktura  łącznie z budynkami jest już gotowa, pionierzy opuszczają kibuc i zaczynają wszystko od początku w innym miejscu, a ten zapełnia się powoli nowymi osadnikami.

 Patrząc z góry Qumran w kierunku Morza Martwego, widać  na pustyni oazę zieleni. Wysokie palmy daktylowe i inne drzewa  mające pewnie ze sto lat, bo niektóre z nich są już bardzo grube. To jeden z pierwszych kibuców, który powstał na terenie Izraela.  Przy wjeździe na jego teren posterunek wojskowy i kilku żołnierzy z naładowanymi karabinami. To pozostałość po ostatniej wojnie, kiedy życie mieszkańców kibuców było w zagrożeniu. Dzisiaj ich obecność ma raczej charakter zapobiegawczy niż obronny.  Pod samą bramę podjeżdżamy wygodną asfaltową drogą. Wewnątrz również wszystkie ulice są wyasfaltowane, jest stadnina koni, basen kąpielowy, sklep z najróżniejszymi artykułami spożywczymi i gospodarczymi i kilkadziesiąt domków oczekujących na przybycie turystów, z wyposażeniem godnym co najmniej  3 gwiazdkowego hotelu o podwyższonym standardzie. Przede wszystkich uderza czystość panująca na terenie kibucu jak i  przy samych domkach. Wita nas miła recepcjonistka, mająca przygotowane koperty z kluczami i numerami, które należy nakleić na walizkę by dostarczono ją pod drzwi domku. Wszystko odbywa się niezwykle sprawnie i cicho, bez pokrzykiwania i wyciągania ręki po bakszysz. Wnętrze domku również jest sterylnie czyste, pościel idealnie posłana a ręczniki bielutkie. W kuchni znajdujemy czajnik oraz cały zestaw do parzenia  kawy lub herbaty. Co kto chce i ile kto chce. Mimo, że wokoło jest pustynia nie ma też najmniejszego problemu z ciepłą wodą. Można od razu odświeżyć się po całym dniu spędzonym na zwiedzaniu, po czym wstępują w człowieka od razu nowe siły.

Babcia wychodzi przed domek by poplotkować z sąsiadami a ja siadam przy stole. Dzisiaj wieczorem będziemy mieli małą uroczystość a właściwie dwie. Trzeba uczcić fakt  odnowienia ślubów małżeńskich przez pięć naszych par a jednocześnie pożegnać naszą Esterkę, która opuści nas, gdy zatrzymamy się by zażywać kąpieli w Morzu Martwym.  Może uda mi się napisać coś na tą okoliczność. Męczyłem się do samej kolacji, czyli prawie półtorej godziny. Czy się udało? Nie wiem, trudno oceniać samego siebie, W każdym razie napisałem.

Esterko prowadź

Jesteś Esterko zorzy wstawaniem

Kiedy jej  Jahwe uchyla Nieba

Słodkiej muzyki cudownym graniem

Jesteś tam wszędzie, gdzie cię potrzeba

Niosąc swą piękną duszę i serce

Samarytanką, co rany koi

Przystajesz, widząc łezki dziecięce

I przy cierpiącej, kiedy się boi


Uśmiech masz szczery oraz radosny

Taki zobaczysz tylko u mamy

Głos czysty, niby przebiśnieg wiosny

Przestajesz mówić, my wciąż słuchamy


To dobra wróżka tu cię przysłała

Dając nam powód wielkiej radości

Widać wytyczne od Pana miała:

Prowadź Esterko tych polskich gości


Spotkać cię było niezwykle mile

Oto ujrzeli i pokochali

Wdzięczni za wspólnie spędzone chwile

Długo będziemy cię wspominali

               Nasza pani, która zasłabła w Bazylice Grobu Pańskiego i została odwieziona do szpitala bardzo się bała.  To był zwykły ludzki strach przed szpitalem, przed tym co się tam może zdarzyć i przed tym, że nie będzie mogła się z nikim porozumieć. I byłby on uzasadniony, gdyby nie Esterka. Czuwała przy chorej aż do późnego wieczora, za co należą jej się szczególne podziękowania


          Niestety, rano musimy pożegnać gościnny kibuc, równo przystrzyżone trawniki, mnóstwo różnych drzew, świergot ptaków, wylegujące się tłuste koty i wyjechać w dalszą drogę.  Po drodze Esterka prowadzi w języku hebrajskim ożywioną dyskusję z kierowcą, do czegoś go przekonując. Rezultatem  jest to, że autobus hamuje i skręcamy w boczną drogę, kierując się w stronę widocznego pod górami kibucu. Rozglądajcie się państwo uważnie, można tu czasami spotkać – no właśnie co, chodzi o jakieś małe zwierzątko prowadzące naziemny i nadrzewny tryb życia, coś ze dwa razy większego od naszej wiewiórki, którego nazwy oczywiście nie zapamiętałem. Tylko Babcia miała szczęście zobaczyć przez moment to cudo jak skakało na drzewo Jednak nasza podróż nie była daremna. Oto przy samej drodze stoi całe stadko antylop szablorogich z małymi antylopkami, które nic sobie nie robą z wielkiego autobusu, przyzwyczajone widać do takich widoków, warto było skręcić, mieliśmy małe safari.   Jedziemy do Massady twierdzy i pałacu a właściwie dwóch pałaców wybudowanych przez króla Heroda Wielkiego na wysokim, czterystumetrowym ostańcu skalnym, do którego wiodła jedna wąska ścieżka wijąca się zakosami po zboczu góry  dostępna jedynie dla ludzi i dla osłów. Tą ścieżką i teraz można dostać się na górę. Trwa to około jednej godziny, ale jest to wyzwanie dla odważnych i wysportowanych,  bowiem całą  trasę przemierza się w blasku gorącego słońca pustymi. W dniu, kiedy my zwiedzaliśmy Masadę, temperatura powietrza wynosiła trzydzieści dziewięć stopni Celsjusza. Zimą z pewnością jest trochę chłodniej ale czy łatwiej? Może odrobinę. My nie mieliśmy takich problemów. Czekała na nas kolejka linowa z wygodnym, obszernym wagonikiem, która mogła zabrać na raz całą naszą grupę i zawieść na sam szczyt.  Masada zyskała światowy rozgłos nie ze względu na pałace wybudowane przez Heroda a za sprawą heroicznej jej obrony przez powstańców żydowskich, którzy wystąpili przeciwko Rzymowi. Kiedy już powstanie chyliło się ku upadkowi, a część Żydów mieszkających w Jerozolimie i okolicy odmówiła dalszej walki, godząc się  na panowanie Rzymian,  Zeloci ( nazwa ich pochodzi od nazwy sztyletów, które  nosili ukryte między fałdami swoich obszernych płaszczów i którymi władali z wielką wprawą napadając na Rzymian w ich domach, przez lekkie , pokryte jedynie gałęziami palmowymi dachy) udali się do Masady, gdzie wymordowali nieliczną rzymską załogę. Znaleźli tam świetne warunki do obrony.  Cysterny, wykute w skale pełne wody a ogromne magazyny wypełnione żywnością przygotowaną na wypadek, gdyby Herod wraz ze swoim dworem zechciał odwiedzić swoje pałace. Ponadto z pobliskich gór stale spływała, doprowadzana akweduktami do góry woda, którą napełniano zbiorniki. Woda ta była następnie w skórzanych workach transportowana na grzbietach osiołków na sam szczyt, który ze wszystkich stron otoczony był podwójnym murem obronnym, wzmocnionym trzydziestoma siedmioma wieżami, Miejsce między murami zostało podzielone na kwatery i służyło celom mieszkalnym a sporych rozmiarów plac znajdujący się na jej środku pozwalał na uprawę roślin. Kiedy pod Masadę przybył dziesiąty legion rzymski w sile pięciu tysięcy żołnierzy i dziewięciu tysięcy niewolników zastał Zelotów gotowych do obrony.  Rzymianie zniszczyli  akwedukt i pewni łatwego zwycięstwa czekali na poddanie się obrońców spowodowany brakiem wody i żywności. Wielotygodniowe  oczekiwania nie dały rezultatu.  Wówczas otoczono górę wałem ziemnym, po którym stale chodzili strażnicy, by nikt nie uciekł z twierdzy,  założono kilka obozów dla przybyłych żołnierzy  i przystąpiono do budowy  ogromnej skarpy o szerokości machiny oblężniczej, by po niej dostać się  na mury  twierdzy. Prace te wykonywali początkowo żołnierze, ponieważ jednak obrońcy nie pozostawali przy tym bezczynni, wysłano po jeńców żydowskich. Swoi do swoich nie mogli strzelać, czy zrzucać na nich kamieni, których mieli pod dostatkiem wykuwając po prostu ze skały. Prace przy budowie skarpy  trwały trzy lata i osiągnęła ona poziom wierzchołka góry. Zgodnie ze swoimi planami, Rzymianie wciągnęli na górę machinę oblężniczą, znacznie górującą nad murami obronnymi i podpalili drewniane wzmocnienia obrońców. Tym samym walka została przerwana, ponieważ ani jedna ani druga strona nie mogła podejść do ognia. Spaliła się również wieża oblężnicza Rzymian, ale nie miało to już większego znaczenia. Praktycznie twierdza była w zasięgu atakujących. Wobec tego, dowódca dziesiątego legionu  wycofał swoich żołnierzy na odpoczynek z zamiarem zakończenia walki na drugi dzień rano. Co robili w tym czasie obrońcy? Zebrali się wszyscy, a było ich dziewięćset sześćdziesięciu siedmiu. Żaden z nich nie chciał się poddać ale też żaden nie chciał trafić do niewoli i nie chciał by w niewoli znalazły  się jego dzieci i żona. Postanowili pomordować swoje rodziny a następnie odebrać sobie życie. Kiedy już dzieci posnęły, w ruch poszły sztylety. Malutkie i nieco większe ciałka pozostały w domach wraz ze swoimi matkami, natomiast mężczyźni wyszli na środek góry. Wybrali spośród siebie dziesięciu, którzy wzięli  na siebie obowiązek pozbawienia życia towarzyszy. Kiedy już cała góra spłynęła krwią, tych dziesięciu rzuciło losy, kto z nich zabije pozostałych a sam popełni samobójstwo. Losy te zachowały się po dzień dzisiejszy, odnalezione w ruinach twierdzy. Na skorupkach naczyń napisano nazwiska i wrzucono do dzbana. Ten co został wylosowany zabił dziewięciu pozostałych przy życiu obrońców Masady a sam rzucił się na sztylet. Rano wojska rzymskie podeszły skarpą pod  mur nie napotykając jakiegokolwiek oporu. Oczom  ich okazał się makabryczny widok pomordowanych obrońców twierdzy. Ponoć  ocalały dwie kobiety i pięcioro dzieci ukrytych w kanale, którzy opowiedzieli Rzymianom co wydarzyło się ostatniej nocy, ale to już pewnie wytwór wyobraźni dawnych historyków. Za świadectwo starczyły leżące ciała ludzkie.

Usypana przez Rzymian skarpa istnieje do dnia  dzisiejszego, ale czas zrobił swoje. Rozwiały ją wiatry i rozmyły deszcze. Sięga  ona zaledwie jednej trzeciej wysokości góry, okupowanej teraz przez turystów i małe, no nie takie całkiem małe, bo wielkości naszej kawki ptaki. Są jak ona całe czarne, ale jak rozwiną skrzydełka to pod spodem mają one kolor pomarańczowy. Widokiem tych ptaków zakończyliśmy zwiedzanie Masady. Jedziemy kolejką w dół, by udać się na kąpielisko Morza Martwego. Michał bardzo przestrzegał nas przed zachlapaniem oczu i nie daj Boże zachłyśnięciem się wodą. Nauczył też, jak trzeba wchodzić do wody, by nie zrobić sobie krzywdy a jedynie skorzystać  ze znajdujących się w nim minerałów. Ponieważ woda unosi ciało ludzkie już na głębokości dwudziestu centymetrów to należy na tej głębokości usiąść tyłem do morza i lekko odpychać się piętami kierując w stronę głębszej wody. Nie za daleko, bo na głębokości  jednego  metra wstanie w wodzie jest praktycznie niemożliwe. Przekonałem się o tym na własnej skórze, odpłynąwszy nieco od brzegu. Woda nie pozwoliła mi wstać a podobnie jak w powietrzu nie ma się czego chwycić by to zrobić. Pomny przestróg Michała by się nie zanurzać, podpłynąłem powoli do brzegu i dopiero wstałem, podciągając maksymalnie nogi pod siebie. W Morzu Martwym nie można zatonąć, ale z powodzeniem można się utopić, nie stosując zasad bezpieczeństwa.

     To była ostatnia atrakcja naszej wycieczki. Pozostała długa jazda do  hotelu w Egipcie przerwana jedynie kontrolą na przejściu granicznym. Ta kontrola nie była już tak szczegółowa jak przy przekraczaniu granicy w drugą stronę. Jesteśmy w egipskim hotelu.  To już jest inny świat. Duszny pokój, obskurna łazienka i jedynie co dobre to jak zwykle w krajach arabskich, jedzenie.  Smakowo, ilościowo, ale na stołówce usłyszałem głos pani z innej wycieczki strofującej swojego męża: nie jedz tych ogórków,  nie są obrane. Woda w Egipcie nie nadaje się do picia a płukanie tą wodą środków spożywczych może zakończyć się chorobą układu pokarmowego. Nas to jednak dotyczyło już tylko w małym stopniu. Na drugi dzień rano, zostaliśmy przetransportowani na lotnisko i po czterech godzinach lotu wylądowaliśmy we Wrocławiu, sięgając od razu po swoje kurtki. To było we wtorek. Dzisiaj jest sobota i od rana pada śnieg.                                                                                                                      Kiedy ja znowu pojadę do ciepłych krajów?