Magia Świata - biuro podróży
Ząbkowice Śląskie, ul. Św. Wojciecha 6
Wspomnienie Państwa Maciejewskich

Finlandia

12.07.2013 r.

Wyruszamy z domu w naszą wytęsknioną podróż do Finlandii. Dawno już  słyszałem, że będąc w tym pięknym kraju, można jednocześnie poznać przyrodę Kanady, oczywiście nieporównanie większej i bogatszej. Do Kanady to pewnie nie pojedziemy ze względu na nasze skromne fundusze, ale kto wie? Życie nieraz już spłatało nam bardzo pozytywne niespodzianki.  Pogoda  nas nie rozpieszcza, zupełnie nie widać, że jest to połowa lipca. Zimno i co jakiś czas Niebo zsyła nam potężną dawkę deszczu, który niesiony silnym wiatrem potęguje uczucie chłodu. Póki jesteśmy w samochodzie, jakoś to specjalnie nie przeszkadza, ale na peronie dworca autobusowego we Wrocławiu, skąd odchodzą autobusy biura turystycznego „Itaka”  już tak.  Przesuwamy się na nim raz w lewą raz w prawą stronę w zależności od tego jak zawiewa zmieniający się  co chwilę wiatr ale i to niewiele daje, zwłaszcza, że nie remontowane od wielu lat zadaszenia peronów pozostawiają wiele do życzenia, przepuszczając strumienie wody z dziurawych rynien.  Wraz z nami jest spora grupa  podróżnych, oczekujących na przewozy międzynarodowe. Wygląda na to, że nie tylko my zdecydowaliśmy się na zwiedzanie tego, mało jeszcze popularnego u nas kraju i to w okresie, gdy nad Morzem Śródziemnym, Czarnym, czy Adriatykiem trwa pełnia letniego sezonu a biura turystyczne kuszą  różnymi promocjami. Po godzinie tej  peronowej gimnastyki z uciekaniem przed deszczem i przestawianiem bagażów pewna młoda dziewczyna, która przed chwilą rozmawiała przez telefon ogłosiła wszystkim niewesołą nowinę. Autobus ma spóźnienie około półtorej godziny. Dopiero wyjechał  z Opola. No ładnie.  Trzeba będzie pewno iść na dworzec by schować się przed deszczem i przed zimnem, które zaczyna nam już dokuczać. Ledwie o tym pomyślałem, gdy na peron wtoczył się wolno biały autokar z napisem „Itaka”.  Wygląda na to, że to opóźnienie nie dotyczyło nas. Jak się  za chwilę okazało, czekali na niego podróżni udający się do Mediolanu a więc w zupełnie odwrotnym kierunku. Przy naszym  autokarze zebrała się    mała grupka  podróżnych, dosłownie osiem osób. Z jego wnętrza wyskoczył starszy, ale jeszcze bardzo energiczny, korpulentny pan i spytał Babcię, która zręcznie przepchała się  na przód niewielkiej kolejki o nazwisko. Długo szukał na liście pasażerów i nie znalazł. Was nie bierzemy, oznajmił obojętnie i zajął się pozostałymi osobami.  A gdzie wy jedziecie? Zapytał jeszcze. Do Finlandii.  To nie ze mną, Ja mam zabrać tych, co jadą  „Bursztynowym szlakiem”. Czyli Litwa, Łotwa i Estonia. Po was pewnie przyjedzie inny autobus. Coś mi tu nie pasowało. Po co wysyłać dwa autobusy z jednego biura turystycznego, które i tak jadą  na miejsce zbiórki, czyli do Warszawy, ale skoro tak mówi, to pewnie wie co robi. Wpuścił do środka autobusu „swoją” szóstkę  i poszedł sobie a my staliśmy z Babcią na peronie jak dwa kołki w płocie nie wiedząc co dalej ze sobą robić. Byłem przekonany, że żaden autobus już nie przyjedzie i w myślach układałem już sobie pozew przeciwko „Itace” za wystawienie nas do wiatru.  Po dłuższej chwili pan jednak wrócił,  łaskawie się nami zainteresował i zaczął dzwonić do swoich przełożonych. Rozmawiał  z kilkoma i żaden nic nie wiedział na nasz temat. Pan był jednak uparty. Któryś z kolei rozmówca kazał mu nas zabrać. Mało tego. Miał  zabrać również  udających się wraz z nami do Finlandii podróżnych, którzy czekali na autobus w  Gliwicach,  Katowicach i Częstochowie, o czym nie miał zielonego pojęcia. Tutaj organizacja  wycieczki nieco szwankowała, ale ostatecznie wszystko zakończyło się szczęśliwie i to dzięki nam, bowiem na kolejnych przystankach np. w Gliwicach nie było nikogo do Litwy, Łotwy, i Estonii a więc wcale by tam nie zajechał, a tak właśnie w Gliwicach mieliśmy już pierwszy przystanek. Grupa damsko – męska, która  wsiadła do autokaru we Wrocławiu, mając piętnaście minut wolnego czasu, raźno ruszyła w stronę toalety wskazanej przez naszego przewodnika, odbijając się od bramki obrotowej zaopatrzonej w blokadę, którą miała zwolnić moneta dwuzłotowa, wrzucona do automatu. Pierwsza pani, widać stara bywalczyni wycieczek, która dotarła do toalety wrzuciła dwa złote i nic. Pewno nie nacisnęła odpowiedniego przycisku, orzekła grupa oczekujących. Druga pani, nieco już zdeterminowana wrzuciła pięć złotych, które  automat skwapliwie przyjął z podobnym skutkiem. Pewien pan, który umawiał się z babcią, że razem wtłoczą się do ciasnej przegródki bramki ( nie wiem jak by to zrobili, jako  że oboje do szczupłych  nie należą), kiedy tylko ta się odblokuje, rzucił na szalę cięższy argument. Wyciągnął mianowicie monetę  o nominale jednego euro. Automat i ją przyjął ochoczo i na tym się skończyło. Więcej prób nie ponawiano. Babcia pociągnęła mnie za róg budynku, który pozostawał w głębokim mroku. Będzie można się za nim schować i oddać naturze to co nazbierało się, głównie za przyczyną dotychczasowych stresów. Szczęśliwie  dojrzała w pomroku docierającego tam światła, rozciągniętą siatkę  i nie zaryła w nią nosem. Miała już dosyć tych bezowocnych poszukiwań.  Poszła za wielką naczepę ciągnikową, która stała pod biurem Zarządu  PKS w Gliwicach, gdzie się zatrzymaliśmy i ściągnęła majtki, a następnie wskazała tę „toaletę”  paniom, które biegały po placu z pełnym pęcherzem jak nasza kotka nad ranem.  Panie z jej słów wywnioskowały, że za naczepą rzeczywiście znajdują się toalety i przypuściły szturm do  drzwi Zarządu. Oczywiście bezskuteczny. Zlitowała się nad nimi. Raz jeszcze udała się na miejsce i wskazała na wielką kałużę, którą tak niedawno zrobiła. Po tych przebojach ruszyliśmy w dalszą drogę i niewiele mogę o niej napisać, ponieważ film mi się nagle urwał, jak bym wypił co najmniej pół litra wódki.  Obudził mnie przewodnik, który prosił, aby opuścić autobus. Okazało się, że dojechaliśmy do Warszawy. Wyszliśmy prosto pod gęsty prysznic lecący z nieba. Otrzeźwiałem momentalnie. Przyjechaliśmy przeszło godzinę przed czasem a więc przed nami kolejne oczekiwanie. Ledwie ustawiliśmy się przy jakiejś ławce, a już Babcia zniknęła, kierując się w stronę budynku dworca autobusowego Warszawa Wschód. Miała po chwili wrócić, gdy tymczasem mijały kolejne minuty a jej nie ma.  Minęło pół godziny i dalej tkwiłem przy bagażach coraz bardziej niespokojny. Wokoło kręciło się kilku meneli patrzących spode łba na stojących podróżnych. Normalny widok w dużym mieście. Czekają na okazję, by kogoś oskubać. Zacząłem się niepokoić i zastawiając bagaż bez opieki udałem się na poszukiwania. Dworzec był zamknięty a więc tam nie mogła utknąć. W sąsiednim budynku paliło się światło. Poszedłem tam. W ogromnej hali, na podłodze a właściwie  na płytkach ceramicznych , bądź na gazetach leżała wielka liczba ludzi w różnym wieku. Zarówno kobiet jak i mężczyzn. Wszyscy oni chrapali zgodnym chórem za nic mając ziąb ciągnący z otwieranych bez przerwy drzwi i brak jakiegokolwiek przykrycia. Wszedłem do środka i szybko się wycofałem. Mimo ciągłego wietrzenia, atmosfera tam panująca była bardzo ciężka. Tutaj z pewnością Babci nie znajdę. Ruszyłem dalej, natrafiając  na niedużą kawiarnię, przez środek której ustawiła się długa kolejka pań. Jak się okazało, wszystkie one miały na celu wejście do drzwi oznaczonych dwoma kółeczkami.  Wśród nich też jej nie było. Pewnie jest już w środku. Nieco uspokojony wróciłem na peron. Stała  obok naszych bagaży dumna z siebie, że w samej Warszawie, o godzinie trzeciej nad ranem, za jedyne trzy złote oddała honorowo mocz.

13.07.2013 r.

Po paru godzinach jazdy, już przed południem, dotarliśmy do granicy z Litwą i ruszyliśmy w stronę Kowna. Wygląd tego kraju nie zmienił się wcale od czasu mojej ostatniej w nim wizyty, czyli pięć  lat temu.  Może tylko nie widać było leżących odłogiem pól, jakie widziałem w okolicach Wilna. Wszystkie obsiane były lichutką pszenicą, jęczmieniem i dosyć ładną, zieloną kukurydzą, której widać służą zarówno ziemia tych okolic jak i klimat. Te same zaniedbane domy a właściwie domki i budynki gospodarcze  pod przykryciem z eternitu, otoczone różnymi rozpadającymi się budkami, stertami słomy i  zwykłymi gratami. Ogólne zaniedbanie gospodarcze z pojawiającymi się  od czasu do czasu ruinami po kołchozowych budynkach od dawna nie używanych. W miarę, jak jechaliśmy na północny wschód, obraz terenu zaczynał się zmieniać na korzyść, a po przekroczeniu  granicy litewsko-łotewskiej zmienił się znacznie. Równie małe i stare budynki, porozrzucane samotnie po polach i lasach są tam w miarę zadbane a wokół nich widać  ład i porządek.  Co jeszcze się zmieniło? Jest tam czysto, czego o Litwie nie można  powiedzieć. Rzucało się w oczy zupełnie inne gospodarowanie.  Czy we wszystkim?  Znowu muszę wrócić do tak naturalnej rzeczy jak załatwianie potrzeb fizjologicznych. Zacznę jednak od czegoś innego.  Nasz przewodnik Mikołaj, młody chłopak  rodem z Zakopanego obliczył, że na miejscu w Tallinie będziemy zapewne  gdzieś około godziny 16 – 17:00, a więc zdąży nam jeszcze pokazać piękną starówkę tego miasta. Jakże się mylił! Dotarliśmy tam na ich czas o 21:30, przy czym zupełnie nie wydawało się, że to jest już ta godzina, bowiem słońce było jeszcze całkiem wysoko na niebie. Dlaczego tak się stało? Otóż kierunkowskazy w naszym autokarze nagle odmówiły posłuszeństwa.  Włączyły się nie proszone i świeciły z tym, że nie mrugając, jak to bywa we zwyczaju tych lamp a światłem ciągłym. Obydwaj kierowcy przystąpili do nierównej walki z nimi a my czekaliśmy  na wynik rozgrywki. Czas nam się nie dłużył, bowiem zatrzymaliśmy się przy uroczym jeziorku z wyjątkowo czystą wodą, gdzie tubylcy, będący w różnym wieku, czyli od kilku miesięcy, do kilkudziesięciu lat zażywali kąpieli jako, że w międzyczasie wyklarowała się piękna, słoneczna pogoda. Obok jeziorka znajdowało się miejsce parkingowe i toalety w postaci zmyślnego budyneczku wykonanego z blachy. W jego kierunku ruszyła gromadka turystów. Dwie panie, które dotarły tam pierwsze, weszły pewnym krokiem do środka a następnie, z szybkością błyskawicy, tłumiąc odruchy wymiotne, wyskoczyły na zewnątrz. Nie odstraszyło to Babci, która zajrzała z drugiej strony mając złudną nadzieję, że tam będzie inaczej. Tylko powieliła zachowanie swoich poprzedniczek. Co więc zobaczyły i poczuły? Nie będę opisywał, pozostawiam to wyobraźni czytelnika. Znacznie bardziej przyjazne okazały się pobliskie krzaczki, w które zanurzali się   nasi towarzysze podróży a i my sami również. Nasi dzielni kierowcy, umorusani smarami, walczyli w dalszym ciągu z awarią, a my schroniliśmy się w cieniu autobusu, ponieważ słońce na północy kontynentu jeżeli już świeci to bardzo ostro, inaczej niż ma to miejsce na południu. W końcu któryś z nich nie wytrzymał i zaklął na cały głos, wzywając kobietę lekkich obyczajów, jakby ona miała mu w czymś pomóc. Świat nasz jest pełen zagadek i niespodziewanych zjawisk. Jedni modlą się i wzdychają do Pana Boga prosząc  o pomoc w trudnych sytuacjach życiowych, natomiast inni klną. Co z tego wynikło? Otóż niespodziewanie kierunkowskazy zaczęły prawidłowo funkcjonować. Ty, co to było? Zapytał jeden kierowca drugiego.  Nie wiem! Po chwili zastanawiania się przeszli nad tym do porządku dziennego a pilot zaczął  zwoływać ludzi, którzy zdążyli się już rozejść w różnych kierunkach. Ruszyliśmy dalej a on powiedział nam parę słów na temat Łotwy i Łotyszów.

Otóż są oni bardzo związani z naturą, z Matką Ziemią, na której żyją, po dzisiejszy dzień  kultywując tradycje swoich przodków. W pogaństwie czcili oni wiele bóstw, między innymi drzewa. I tak: dąb jest nadal uważany nieomal za drzewo święte. Mężczyźni w noc świętojańską, czyli dwudziestego czwartego czerwca, dekorują sobie  liśćmi tego drzewa skronie, przez co mają uzyskać wiele cech charakterystycznych  dla nich czyli: wielką siłę, odwagę, zaradność, pracowitość i o co tam jeszcze będą ducha dębu prosili. Kobiety mają inne drzewo, któremu oddają cześć a mianowicie lipę. One dekorują głowy liśćmi lipy i przynosić to ma urodę, czułość, opiekuńczość, wdzięk osobisty a zapewne jeszcze – o czym już nie wspominał:  zalotność, zmysłowość i seksapil.

Zwyczajem, powszechnie jeszcze praktykowanym jest palenie gałązki dębu, jeżeli urodzi się chłopczyk i gałązki lipy, jeżeli na świat przyjdzie dziewczynka.

Ma to oczywiście przynosić taki sam skutek, jak w przypadku strojenia skroni w noc świętojańską. Do dzisiaj pozostał u Łotyszów kult boga Słońca, szczególnie, jeżeli znajduje się ono w „Złotej godzinie”, czyli podczas zachodu. Poczęcie dziecka podczas dnia uważane jest za dobrą wróżbę a więc lepiej, aby urodziło się ono latem kiedy dni są długie, niż zimą kiedy spełnienie tego wymogu mogło by się okazać trudne, zwłaszcza w okresie od grudnia do marca. Relacja  Łotyszów z Matką Ziemią objawia się też przez ich stosunek do zwierząt. Wilki znajdują się u nich pod ścisłą ochroną i uważane są za boski symbol siły, odwagi i mądrości a więc mają się tam całkiem dobrze. Podobnie bociany, które traktowane są nieomal jak Ibisy w dawnym Egipcie.  Na Litwie cmentarze wyglądają podobnie jak w Polsce z tą różnicą, że tradycyjnie widać tam nieco inne nagrobki i są one przeważnie z lastryka, podczas gdy u nas od dłuższego już czasu króluje na nich kamień. Na Łotwie urządza się je pośród drzew, a dodatkowo cały teren jest przeważnie odgrodzony żywopłotem i inaczej niż na Litwie, gdzie w przeważających wypadkach króluje na nich zielsko, są zadbane, ozdabiane kwiatami, które w tym miejscu muszą być koniecznie „do pary” – inaczej niż ma to miejsce w przypadku np. bukietu wręczanego kobiecie i bardzo czyste. Bierze się  to też z tradycji. Otóż panuje przekonanie, że  w przypadku, gdy nagrobek nie będzie utrzymany w należytym stanie, to dusza zmarłego może wrócić do miejsca, gdzie on dawniej mieszkał i w różny sposób dopominać się o swoje prawa. Lepiej więc nie ryzykować. Z okien autobusu widzieliśmy też przejeżdżające orszaki  weselne, tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że była to sobota. U nas stroi się samochody  młodej pary, ale ten wystrój w porównaniu do tego, co zobaczyć można na Łotwie  jest nad wyraz skromny. Tam samochód dosłownie  „tonie w kwiatach” misternie przymocowanych do karoserii. Pisałem już, że domki są drewniane i małe a więc dodam jeszcze, że przeważa w nich szalunek poziomy, zwłaszcza w tych starszych, oraz zwrócone są wszystkie frontem na południowy zachód, aby zimą czerpać jak najwięcej z nisko unoszącego się nad horyzontem słońca. I jeszcze jedno. Znaki drogowe są oczywiście takie jak w całej unii, ale jest ich tam zdecydowanie mniej a znak, na którym  w Polsce widnieje sylwetka jelenia został tam zastąpiony sylwetką łosia, na które kierowcy muszą zwracać baczną uwagę, bowiem lubią one wychodzić na drogę a zderzenie z tym kolosem nawet dla autokaru może być  bardzo bolesne w skutkach.

14.07.2013

Pierwszy nocleg mamy w Tallinie. Hotel okazał się zupełnie przyzwoity. Ponieważ nie mieliśmy wykupionych obiadokolacji, to nie pozostało nic innego, jak sięgnąć do zapasów przywiezionych z domu, co też oczywiście uczyniliśmy. Kto uprawia ten co my rodzaj turystyki, czyli przeważnie autobusem ten wie, jaką przyjemnością jest  ciepły prysznic po trzydziestu godzinach spędzonych na niewygodnym siedzeniu autokaru. A dla mnie te siedzenia z reguły są niewygodne i nie ma to nic wspólnego z ich kształtem a z odległością między nimi. Po prostu nie mieszczę się z kolanami. To jednak drobny szczegół, który można przeżyć. Po kąpieli delektowaliśmy się  z babcią błogim lenistwem na bardzo wygodnych hotelowych łóżkach, gdy nagle rozległ się głośny łomot do drzwi. Poszedłem otworzyć. Nasz przewodnik Mikołaj zapraszał nas na kolację. Przecież za nią nie zapłaciliśmy? Promocja,  wyjaśnił lakonicznie, aby się za dużo nie rozwodzić i poszedł dalej. Okazało się, że ta promocja ledwo zmieściła się  w naszych żołądkach, była obfita i bardzo smaczna.  Czemu o tym piszę? Aby wyjaśnić różnicę w traktowaniu turystów chociażby w Egipcie, gdzie przyszło nam spędzić jedną noc w ubiegłym roku kiedy wracaliśmy z Izraela, a w Estonii. Tam mieliśmy wykupione  śniadania, ale wyjeżdżaliśmy  na lotnisko przed godziną ich wydawania. Były dla nas przygotowane suche racje żywnościowe, bardzo zresztą skromne. Okazało się jednak, że Babci i moją rację zdążył już ukraść recepcjonista, z którym w żadnym języku świata nie można się było porozumieć. W końcu, po moich kilku prośbach skierowanych do naszego pilota Michała, który  oznajmił, że nie będzie się nami opiekował, ponieważ jego rola już się skończyła, odzyskaliśmy naszą własność. Niby sprawa drobna, lecz wyprowadziła mnie z równowagi, zarówno jeżeli chodzi o postępowanie pilota jak i recepcjonisty. I teraz mamy taką samą  sytuację. Wyjeżdżamy  wcześnie rano aby zdążyć na pierwszy prom płynący do Helsinek. Ponieważ nie zdążymy zjeść śniadania, przygotowano nam suchy prowiant, bardzo smaczny  a dodatkowo otrzymaliśmy kolację co w pewnym sensie jest logiczne, ponieważ na śniadanie  we wszystkich hotelach  serwowano  gorące dania w dowolnej oczywiście ilości i z bardzo dużym urozmaiceniem. Nikt nie chciał na nas „żerować” a już o jakiejkolwiek kradzieży mowy nie było. Estończycy są po prostu rzetelnymi ludźmi, czego nie mogę, na podstawie własnych doświadczeń powiedzieć o Arabach, przynajmniej niektórych.  Teraz zmiana tematu. Jechaliśmy przez Estonię w ciągu dnia, zdążyłem wyspać się na siedzeniu autokaru, kiedy przejeżdżaliśmy przez Litwę i częściowo  przez Łotwę a więc mogłem obserwować  widoki za oknem, co też robiłem z dużą ciekawością. Ruch na estońskich drogach, w porównaniu z naszymi jest zupełnie mały. Same nawierzchnie utrzymane są w świetnym stanie, po prostu nie widziałem żadnej dziury na jezdni, ale też są stosunkowo wąskie, natomiast kierowcy jeżdżą w sposób bardzo zdyscyplinowany. Jadą kolumnami po kilka samochodów z prędkością około siedemdziesiąt kilometrów na godzinę i żaden nie wyrywa się na siłę do przodu, nie mówiąc już o wyprzedzaniu takiej kolumny na sygnale i z rykiem silnika, jak widzi się to często u nas. Jedynym pojazdem wyprzedzającym kolumny w miejscu o niedostatecznej widoczności był nasz autokar. Ponieważ siedzieliśmy z Babcią  z przodu, kilkakrotnie widzieliśmy jak jadące z przeciwka samochody osobowe, widząc przed sobą rozpędzonego olbrzyma, zjeżdżały gwałtownie na pobocze, szczęśliwie dosyć szerokie i utwardzone. Napisałem negatywnie o naszych kierowcach i muszę dodać wyjaśnienie. Poza tymi ich grzeszkami ( kto ich nie popełnia? ) byli to świetni fachowcy, doskonale znający swój zawód i umiejący sobie radzić z awariami pojazdu, czego dali dowód w czasie przejazdu przez Łotwę. Zaludnienie w Estonii, kraju pokrytym w znacznej części lasami, jest niewielkie i wynosi nieco ponad 29 osób na kilometr kwadratowy. W tym ponad siedemdziesiąt procent Estończyków, około 25 procent Rosjan oraz pozostałe nacje  z zaznaczeniem obecności naszych rodaków. Lasy, małe zaludnienie, stymuluje w pewnym sensie styl życia mieszkańców. Jest on pozbawiony charakterystycznego dla krajów Europy Zachodniej w tym również Polaków, pośpiechu. Na wszystko mają czas. Na stacji benzynowej, gdzie wypadł nam kolejny postój pani, która obsługiwała klientów, flegmatycznie odliczała pieniądze i wydawała resztę, podczas gdy druga, ze znudzoną miną, pomimo długiej kolejki, przyglądała się  temu. Dopiero, gdy po kilkunastu minutach kolejka prawie już zniknęła, ta druga wzięła się do pracy. Obie były w słusznym wieku a więc swoje zachowania kształtowały jeszcze za czasów Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.  Wokół domów mieszkalnych i zabudowań gospodarczych panuje wszędzie idealny wręcz porządek. Jak zauważyłem, mało jest przy obejściach ogródków  czy kwiatów. Najczęściej po prostu nisko skoszona trawa i nic więcej. Żadnych  zwierząt, żadnych narzędzi gospodarczych. Teraz nieco danych o kraju, który mamy odwiedzić. Cytuję za naszym pilotem Mikołajem, nie biorąc odpowiedzialności za ich prawdziwość.  Pytaliśmy go o zarobki kierowców. Od dwóch do trzech tysięcy euro. Oczywiście miał on na myśli kierowców autobusów z dużym doświadczeniem. Czy to dużo, czy mało? Myślę, że podobnie jak u nas. Ceny w Finlandii zbliżone są do tych naszych  jeśli  pomnożymy je przez cztery. Za małego naleśnika, którego spożyłem na dwa razy, to znaczy dwoma kęsami zapłaciłem osiem euro. Wizyty lekarskie są tam płatne. Jedna kosztuje 24 euro. Rząd stara się rozwiązać problem związany z ujemnym przyrostem naturalnym, poprzez system zachęt finansowych. „Becikowe” wynosi tam 250 euro a ponadto  każde niemowlę otrzymuje od państwa wyprawkę w postaci śpiworka, kombinezoniku, zestawu koszulek, kaftaników, pieluch, kosmetyków dziecięcych  i czego tam jeszcze potrzeba do godnego przyjęcia małego człowieczka w domu. Wszystko to zapakowane w ogromnym pudle kartonowym o odpowiednio silnej konstrukcji, które może jednocześnie służyć za łóżeczko. Oczywiście  pudło jest też zaopatrzone w materacyk.  Chodzi  tutaj o zapewnienie wszystkim rodzinom w miarę równego startu dla ich potomków. Szkoły i przedszkola zapewniają jeden raz dziennie darmowy posiłek dla swoich wychowanków. Co ciekawe, darmowy ciepły posiłek dla dzieci oferowany jest również w południe, czyli o godzinie 12:00 na placach zabaw.  Dzieci idą do szkoły podstawowej po ukończeniu szóstego roku życia  i uczą się tam przez sześć lat. Następnie trzy lata odpowiednika polskiego gimnazjum i liceum trwające też trzy lata, przy czym można je sobie rozłożyć na cztery lata, kiedy dziecko ma trudności bądź też jest szczególnie zainteresowane jakimś przedmiotem.  Dziecko może sobie wybierać przedmioty i doskonalić się w określonym kierunku, nie narzuca się wszystkich przedmiotów jak u nas.  Jeszcze o studentach.  Dostają oni stypendia w wysokości dwieście pięćdziesiąt euro miesięcznie. Mogą również  starać się o pożyczkę, którą żyruje państwo.  Zasiłek rodzinny wynosi sto euro na każde dziecko ale tylko, jeżeli liczba potomstwa nie przekroczy sześcioro. Później pozostaje na tym stałym poziomie, czyli sześćset euro.  Bezrobocie wynosi dziewięć procent, przy czym obowiązuje tam elastyczny system zatrudnienia na przykład na trzy godziny dziennie, dwa dni w tygodniu itp. Wiek emerytalny to 63 lata zarówno dla kobiet jak i dla mężczyzn, przy czym można  pracować do sześćdziesiątego siódmego roku życia i ma to wpływ na wysokość emerytury. Praca powyżej tego wieku jest dozwolona ale nie wpływa na wysokość emerytury.  Wrócę jeszcze do wychowania dzieci, bowiem utkwiły mi w pamięci dwa obrazki.  Pierwszy miał miejsce w dużym sklepie spożywczym. Przypadkowo obserwowałem pewną mamę z czteroletnią może córką. No przyznam się, nie był to przypadek, mama była naprawdę śliczna. W pewnej chwili dziecko zawadziło nóżką o regał i przewróciło się uderzając główką o podłogę. Mama ledwie na to spojrzała a dziewczynka pozbierała się i pocierając sobie bolesne miejsce podreptała dalej za nią. Wszystko obyło się bez jednego słowa. Wyobrażam sobie, co to by było, gdyby mój czteroletni wnuk tak się przewrócił. Wrzask postawił by na nogi cały personel sklepu. Dugi miał miejsce w „Krainie Muminków”, gdzie nudziliśmy się z babcią czekając aż minie czas zarezerwowany na jej zwiedzanie. Siedząc w wydzielonym miejscu dla palaczy, gdzie były ławki  a nie było chętnych do palenia, widzieliśmy młode małżeństwo z dwuletnim może chłopczykiem, który oznajmił mamie, że oto ma pełną pieluchę.  Mama położyła go bezpośrednio na kamienistej drodze, wytarła  pupę, założyła nową pieluchę i po chwili bobas ganiał dalej  od muminka do muminka a zużyta pielucha wylądowała w koszu na śmieci. Aby zakończyć już  te wstępne informacje o kraju opowiem jeszcze o sprawie, która stale budzi niepokój turystów, czyli kradzieże. Sam zostałem cztery lata temu okradziony w Grecji na Akropolu a więc wiem dokładnie jak można się wówczas czuć, pozostając bez znacznej ilości gotówki ( część z niej i dokumenty szczęśliwie mieliśmy w innym miejscu). Otóż zjawisko takie, wbrew temu co się powszechnie sądzi  istnieje i jak wszędzie trzeba pilnować portfeli i nie prowokować złodziei. O ile rodowitego Fina  trudno jest posądzić o kradzież, nie leży to w ich naturze, to mają oni u siebie import kieszonkowców z Litwy, Rosji a pewnie i nasi rodacy też tam od czasu do czasu występują  na gościnnych występach.

15.07.2013 r.

Rankiem wsiedliśmy na pokład ogromnego promu i odprowadzani przeraźliwym krzykiem mew, które nie wiadomo dlaczego krążyły nad pokładem zbliżając się podróżnym nieomal do głów, popłynęliśmy pomiędzy niedużymi wysepkami, oraz wystającymi z wody głazami, których jest sporo na estońskim wybrzeżu,  w stronę Finlandii. Pierwsze wrażenie, po przypłynięciu do Helsinek, to wyjątkowo długi pomost, który prowadził z pokładu promu na wybrzeże. Szliśmy i szliśmy nad ogromnym placem, na szczęście bez bagaży, bo te zostały w autobusie, kilkakrotnie skręcaliśmy pod kątem prostym i wreszcie, po przejściu około jednego kilometra zaczęliśmy schodzić w dół po pochylni. Na dole wyszliśmy do terminalu i stamtąd już na plac, gdzie oczekiwali  na nas kierowcy z autobusem, którzy już dawno zdążyli się wyokrętować. Po chwili okazało się, że nie wsiadamy do autobusu a ruszamy pieszo zwiedzać stolicę Finlandii. Nietypowa to stolica, jeżeli weźmiemy pod uwagę liczbę poruszających się po niej pojazdów mechanicznych. Mogę śmiało zaryzykować twierdzenie, że ruch w naszym powiatowym Dzierżoniowie jest znacznie większy, ale za to ile rowerów jeździ po ścieżkach rowerowych, których jest tutaj tyle samo co ulic, i ile rowerów stoi na parkingach rowerowych! Dla mnie to był szok. Stoją, niczym nawet nie przypięte i o dziwo nikt ich pewnie nie kradnie, bo inaczej by tak beztrosko sobie nie stały. Drugie spostrzeżenie, to  ruch pieszych. Staraliśmy się  poruszać  prawidłowo, czekając w nieskończoność na zielone światło. Czemu w nieskończoność? Ponieważ czas pomiędzy zmianami świateł jest znacznie dłuższy niż w Polsce. Po niedługim czasie  okazało się, że mieszkańcy Helsinek mają w nosie światła i przejścia dla pieszych. Przechodzą gdzie chcą i kiedy chcą rozglądając się jedynie, czy akurat nie nadjeżdża jakiś samochód.  Zaczęliśmy  więc postępować podobnie, przechodząc całą grupą, co kierowcy oczywiście respektowali, zatrzymując się  na nasz widok już z daleka. Czekałem, kiedy w końcu ktoś się do nas przyczepi i oto zobaczyłem policjanta w białej czapce, czyli ani chybi z ruchu drogowego, który siedział na motocyklu, kryjąc się przed słońcem w cieniu budynku. Patrzył leniwie na nas i w pewnym momencie ziewnął potężnie nawet nie przysłaniając ust, po czym poprawił się na siedzeniu swojego pojazdu, którego dosiadał zapewne już od dłuższego czasu. Zupełnie nie obchodziło go kto i jak przechodzi ważne , żeby mu nie przeszkadzano.

Finlandia  jest krajem, który przez kilkaset lat znajdował się pod okupacją szwedzką, a następnie po przegranej wojnie szwedzko – rosyjskiej, pod okupacją rosyjską. Paradoksalnie okupacja rosyjska wpłynęła bardzo  dodatnio na jej rozwój. Carowie rosyjscy – oprócz ostatniego, zamordowanego przez komunistów nadali  Finlandii szeroką autonomię, pozostawiając jako urzędowy język fiński i szwedzki, oraz wprowadzili system rządów parlamentarnych. Nie dziwią więc wystawione w Helsinkach pomniki carów, którym do dzisiaj oddaje się tam cześć, chodzi głównie o Aleksandra II, który w sposób niezwykle brutalny i krwawy stłumił w Polsce Powstanie Styczniowe skazując na śmierć jego przywódców i zapełniając skazańcami jadące w kierunku Sybiru kibitki, czyli małe wozy ciągnione przez jednego konia.

Drogi w Finlandii są pięknie utrzymane i znacznie szersze niż na Łotwie i w Estonii. O Litwie nie wspomnę, bo mam uraz do tych dróg a zwłaszcza do litewskich kierowców po moich wojażach rowerowych po tym kraju. Niby od południowego nabrzeża Bałtyku nie jest tak daleko, zaledwie niecałe dwie godziny żeglugi, a kraj jest tu zupełnie inny. Jedynie brzeg morski jest podobny do tego w Estonii z dużą ilością wysepek i skał wystających z wody. Niby cały kraj zaliczany jest do nizinnego – najwyższy szczyt ma  1324 m n.p.m. ale  jest pofałdowany  i skalisty. Inaczej niż w republikach a raczej już krajach nadbałtyckich gdzie, jak okiem sięgnąć ciągną się porośnięte lasem, lub obsiane zbożem równiny. Charakterystyczne dla tych dróg jest to, że skaliste wierzchołki wszystkich wzgórz, przez które one przechodzą są ścięte, przez co podjazdy stały się znacznie mniejsze. Porobiono takie sztuczne wąwozy, wysadzając nadmiar skał w powietrze. Kierowcy, podobnie jak w Estonii jeżdżą ostrożnie, a już pieszy traktowany jest zupełnie jak święta krowa w Indiach, którą należy chronić w sposób szczególny. Jednak nie do końca. I na nich czekają zasadzki wynikające ze specyfiki tego kraju. Chodzi tu o ścieżki rowerowe, po których nie wolno pieszemu chodzić, bowiem należą one do rowerzystów. O rowerach już pisałem. Można je spotkać nawet w parkach, stojące w specjalnych  stojakach. Każde miejsce jest wykorzystywane na te stojaki. Co charakterystyczne. Nie są to  rowery najwyższych marek chociaż z pewnością i takie się trafiają.  Stojące na ulicy przypominały mi te, które stoją u nas na „szrotach” przywiezione  na handel z niemieckich „wystawek”.

Ulice nie są zatłoczone jak u nas i nie widać żebraków ani nietrzeźwych. Z pewnym wyjątkiem. Oto idą dwie panie krokiem marynarzy. Głośno dyskutują między sobą i od czasu do czasu gwałtownie chwytają równowagę podtrzymując się nawzajem lub chwytając słupów ulicznych. Właśnie nas mijają i poznaję znajomy język, który moi profesorowie starali się mi wtłoczyć mimo cichego oporu w ciągu kilkunastu lat nauki. Jaki to język?  Proszę się domyślać.

W Finlandii uderza wprost czystość. Nigdzie nie widać walających się papierów i nikt nie wyrzuci peta na ulicę. Siedząca i popijająca piwo młodzież – robią to podobnie jak u nas w najróżniejszych  miejscach, zostawia je w takim stanie w jakim były. Nie przyjdzie im do głowy rzucić puszki czy butelki, gdy ja codziennie muszę rano zbierać śmieci wokół swojej posesji, lub zamiatać łupiny po pestkach słonecznika.

Finlandia jest obszarowo zbliżona do  Polski, ale zamieszkuje ją  niewiele ponad pięć milionów dwieście tysięcy ludności, co w przeliczeniu daje 17 osób na kilometr kwadratowy. Większość Finów zamieszkuje południe kraju. Północ jest znacznie mniej zaludniona, zaledwie 3 osoby na kilometr kwadratowy. Około 75% powierzchni kraju zajmują lasy, resztę jeziora i pola uprawne. Marne to pola. Zboża  mają wysokość około 20 – 30 cm. Im dalej na północ, tym są niższe. W połowie lipca, kiedy polscy rolnicy przygotowują się do żniw,  fińscy nawet o tym nie myślą. Wszystkie uprawy są jeszcze zielone jak u nas na początku czerwca. Jak powiedział nam przewodnik Mikołaj, niegdyś Finlandia miała kształt dużego, silnego mężczyzny. Zazdrośni sąsiedzi nie pozostawili jej jednak w spokoju. Najpierw Szwedzi a później Rosjanie oderwali od niej znaczne połacie kraju. Szczególnie bolesne było odcięcie jej od jeziora Ładoga, z którym była przez wieki historycznie związana. Nastąpiło to oczywiście  za sprawą  Wojny Zimowej  z 1939 roku, w czasie której oddziały fińskie dzielnie broniły się przez trzy miesiące przed Armią Czerwoną ulegając w końcu jej ogromnej przewadze i oddając wrogowi zagarnięte ziemie. Obecnie ma ona kształt modlącej się kobiety i modlić się będzie ona do chwili, aż wszystkie zagrabione tereny nie zostaną na nowo przyłączone.

W dniu dzisiejszym jedziemy na północ w stronę  Romaniemi, siedziby

św. Mikołaja, mijając urocze, leżące pośród lasów  jeziorka oraz niskie, drewniane domy stojące pośród drzew lub też na skraju pól uprawnych. Nigdzie nie widzę upraw okopowych a jedynie zboża. Widocznie oddaliliśmy się już za daleko na północ, gdzie po prostu nie są  one  uprawiane, ze względu na zimny klimat, szczególnie pewnie w okresie wiosennym, kiedy trwają jeszcze przymrozki.

W miarę oddalania się od południa kraju zmienia się oblicze lasu. Prawie nie widać sosen a jedynie świerki i brzozy, które stają się coraz niższe i coraz cieńsze. Przyznam, że coś mnie w nich jeszcze uderzało, ale nie mogłem zaskoczyć co. Teraz już wiem. Po powrocie do kraju syn mnie uświadomił, kiedy opowiadałem mu o tych północnych lasach. Mają one o wiele węższą koronę od przeciętnych drzew  w Polsce a ponadto ich gałęzie nie tworzą  grubych konarów. Wszystko po to, by łatwiej przeciwstawiać się silnym wiatrom i  śniegom. Po prostu gną się pod ich naporem  mając tym samym większą odporność na złamania. Przewodnik poinformował nas, że przy końcu naszej podróży nie będzie już drzew, tylko mchy i porosty. Przesadził.  W Romaniemi również rosną drzewa, jedynie znacznie mniejsze od tych, które widzieliśmy po drodze. O tym przekonaliśmy się dopiero wieczorem. Mijane lasy są pełne kwitnących ziół, które umilają nam przerwy w podróży. Na polanach jest fioletowo od kwitnącej rośliny, która  jednak oprócz koloru nie ma nic wspólnego z wrzosem. Finowie nie wyobrażają sobie swojej  ojczyzny bez lasów i bardzo o nie dbają. Mają powiedzenie, że „Finlandia bez lasów byłaby jak niedźwiedź bez futra”. Żyją w nich, chronione i otaczane opieką łosie, renifery, niedźwiedzie i wilki oraz rysie a w wodach łososie i pstrągi. Zaimponowała mi gospodarka zasobami leśnymi w kraju, gdzie siedemdziesiąt  pięć procent powierzchni jest zalesionej. Na skrajach lasów widać starannie złożone, pochodzące z przecinki lub wyrębu drągi a także gałęzie, również starannie ułożone i przykryte z wierzchu płachtami by nie zamakały, oraz wyrwane po wykarczowaniu lasu pniaki, służące zapewne zimą do ogrzewania  pomieszczeń, lub też do produkcji gorszego gatunku papieru lub palenia w saunach. Przewodnik Mikołaj nie potrafił nam tego wyjaśnić. Podał tylko, że szacunkowa ilość saun wynosi w Finlandii półtora miliona.  Każdy hotel do którego trafialiśmy miał saunę, z której można było bezpłatnie korzystać, oczywiście o ile ktoś był zupełnie zdrowy i czuł się na siłach wytrzymać jej temperaturę. Okazuje się, że korzystanie z niej to  cały rytuał. Podobnie jak w termach rzymskich, najpierw zaczyna się od zimniejszego pomieszczenia, potem po rozgrzaniu ciała przechodzi się do cieplejszego, biczuje ciało brzozowymi witkami, następnie stopniowo się schładza i wychodzi odmłodzonym. Finowie szczycą się, że sauna jest ich wynalazkiem i używają jej prawie codziennie. Turystom ze schorzeniami układu krążenia i innymi schorzeniami, które  Mikołaj wyliczył, ale ich nie zapamiętałem raczej jest nie wskazana z tej racji, że po prostu nie są do niej przyzwyczajeni, natomiast ludziom młodym jak najbardziej, ma bowiem bardzo pozytywny wpływ na usuwanie z ciała ludzkiego wszelkich toksyn, które wyparowują przez skórę. Jak doszło do wynalezienia sauny? Pierwotni mieszkańcy tej ziemi, którzy korzystali już z ognia, przygotowując się do przetrwania zimy, obfitującej w siarczyste mrozy, kopali w ziemi głębokie doły, rozpalając w ich wnętrzu grzejące ich ogniska, które okładali kamieniami, aby żarzące  się głownie nie wypadały  z tego kręgu. Z czasem zorientowali się, że kamienie grzeją się od ognia, co dawało im dodatkowe ciepło. Przypadkiem na  te kamienie została wylana woda. Buchnęła para wodna i zrobiło się całkiem przyjemnie. Zaczęli więc robić to już rozmyślnie a z czasem udoskonalili swój wynalazek. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo. Każdy naród chce mieć coś swojego i tworzy legendy. Niech i Finowie mają swoją fińską łaźnię.

To tyle o okolicy i o łaźni. W dzisiejszym dniu główną atrakcją programu wycieczki był pobyt w „Krainie Muminków”. Zjechały tam tłumy ludzi z dziećmi większymi i mniejszymi w przedziale wieku od roku do dziesięciu lat. Nasz przewodnik piał z zachwytu nad tą atrakcją turystyczną, wynosząc ją ponad „Legolandy” i inne atrakcje dla najmłodszych a ja zastanawiałem się nad głupotą Polaków. Finowie bowiem trąbią na cały świat o czymś, co nawet w pięciu procentach nie jest tego warte, przynajmniej w mojej ocenie, i ściągają tłumy ludzi. Czemu  to u nas nie powstanie „Kraina Bolka i Lolka”, „Pszczółki Mai” i innych bohaterów bajek dla dzieci? Efekt z pewnością byłby lepszy niż siermiężne wykonanie Finów, które ani mnie ani Babci, ani nikomu z naszej wycieczki jakoś nie zaimponowało.

16.07.2013 rok

Pisałem już, że chatki ( trudno tu pisać o domach ) Finów są malutkie, ukryte pośród drzew na skraju lasu, lub też na  obrzeżach pól uprawnych. Rzadziej spotyka się większe skupiska domów tworzące osadę czy wioskę,  oczywiście również otoczoną ze wszystkich stron lasami. Czemu jeszcze raz  o tym piszę. Zastanawiałem się jak ci ludzie egzystują zimą, kiedy te ich domki zasypywane są pewnie po dach śniegiem i odcięte od świata. Wydaje mi się, że znalazłem odpowiedź, choć mogę się mylić.  Otóż obok wielu domów zauważyłem pasące się konie, których raczej nie używa się do prac polowych. Pewno zima, to okres ich pracy związanej oczywiście z transportem, zarówno ludzi jak i towarów. Mieliśmy dzisiaj zwiedzać muzeum sauny i zgodnie z programem pojechaliśmy do  miejscowości, gdzie się ono znajduje. Po dłuższym błądzeniu, autokar nasz podjechał we właściwe miejsce a Mikołaj pobiegł kupić bilety. Po chwili wrócił z niczym. Muzeum zostało zlikwidowane przeszło rok temu, o czym „Itaka” nie wie, dołączając jego zwiedzanie do programu wycieczki. W sumie byłem  z takiego obrotu sprawy zadowolony. Mikołaj zaimprowizował odwiedzenie innego obiektu. W miejscowości Keskusta znajduje się drewniany, siedemnastowieczny kościółek, zbudowany w stylu eklektycznym przez miejscowych rzemieślników. Budowały go trzy pokolenia  rodziny Lepanen: dziadek, ojciec i syn. Powstało surowe w formie, cudowne, jeżeli chodzi o rozwiązania  architektoniczne arcydzieło, które zostało wpisane na listę zabytków chronionych przez Unesco. Budową zbliżony jest do tego, który znajduje się u nas w Karpaczu  – mam oczywiście na myśli kościół  WANG z tym, że jest znacznie większy, bowiem posiada  jeszcze nawy boczne. Ciekawostka: we wszystkich kościołach luterańskich, które zwiedzaliśmy, ławki w nawach bocznych nie są zwrócone w stronę ołtarza a prostopadłe do nawy głównej, no i oczywiście wystrój świątyni, zgodnie z naukami Marcina Lutra  jest niezwykle skromny, zupełnie inaczej niż w kościołach katolickich. Kościół ten stoi, jak zresztą większość świątyń nad wodą, co miało ułatwić mieszkańcom dodarcie na msze święte w okresie letnim łodziami a zimowym po lodzie. Nadal jest czynny ale tylko latem. Po obejrzeniu tych wszystkich wspaniałości, łącznie z zakrystią, która zwyczajem Finów nie była zamknięta, syty wrażeń duchowych, usiadłem na ławce  przy bocznej ścianie świątyni, a Babcia zeszła nad jezioro, gdzie były krzaki. Oficjalnie podziwiać łono natury a rzeczywiście, aby zrobić tam siusiu. Pan Bóg pokarał ją bardzo za to bezczeszczenie miejsc świętych. Ledwo zaczęło robić to, po co tam poszła, kiedy usłyszałem jej głośny wrzask. Przebijało z niego przerażenie. Zerwałem się z miejsca, i kuśtykając na chorej nodze ( od czasu operacji kolana nie mogę biegać) pospieszyłem co miałem sił  na ratunek. Nie uszedłem ni pięciu kroków, gdy minął mnie, pędzący od jej strony mały królik z białym ogonkiem. Za nim wyłoniła się babcia  z równie  białą z przerażenia buźką. Myślałeś pewnie, że to niedźwiedź?  Zagadnąłem niewinnie, ale jakoś nie było jej do śmiechu. Ot i miałem dylemat, kto był bardziej przerażony: babcia, czy też to małe niewinne stworzenie robiące za niedźwiedzia?

Dzisiaj nocujemy w Romaniemi. Albo inaczej: śpimy w Romaniemi, miejscowości, w pobliżu której znajduje się wioska św. Mikołaja. Jaka to różnica? Otóż zasadnicza. Jesteśmy za  kołem podbiegunowym, a w tym czasie to jest szesnastego lipca, na tej szerokości geograficznej słońce nie zachodzi. Tym samym nie ma nocy a my nie możemy nocować. Niestety, nie możemy oglądać słońca, bo od paru godzin jest  chmurno i pada deszcz. Musimy zadowolić się tym, to znaczy ja muszę, bo Babcia  ma to w nosie, że jest widno i chrapie w najlepsze. Czas mierzony  w Finlandii jest przesunięty o jedną godzinę do przodu a w Helsinkach zaczyna się rozwidniać już przed godziną trzecią. Czuwałem do pół do trzeciej i nie zrobiło się ciemno. Dałem więc sobie spokój i z pewnością zawtórowałem Babci w chrapaniu, by przed godziną siódmą wstać na śniadanie. Podobnie jak miało to miejsce w Estonii, wokół domów, czy zabudowań gospodarczych nie ma żadnych maszyn czy urządzeń, nie mówiąc już o jakichkolwiek zapasach np. stogu siana. Nie zobaczy się też zabawki dziecięcej, których całe sterty poniewierają się po mojej posesji a jak Babcia z dziadkiem by  ich nie posprzątali to pewno wrosły by w ziemię.  Nie ma tam nigdzie nawet budy dla psa a w oknach nie ma firanek. O tym, że budynki te są zamieszkałe świadczy jedynie starannie wykoszona trawa wokół zabudowań. Poza tym żadnych ogrodzeń, żadnych ścieżek, basenów czy ogródków. Teraz uświadomiłem sobie, że jednak jest mały wyjątek od tego co piszę. Stanowią go, złożone w pobliżu budynków gospodarczych „wałki” z sianem pokryte folią, aby nie zamakało.  Ponieważ nie ma firanek, to można zajrzeć przez szybę do  takiego domu. To oczywiście nie wypada, ale zrobiłem to parę razy. Uderzyła mnie prostota i ubóstwo w wyposażeniu. Tylko niezbędne przedmioty, oczywiście z uwzględnieniem nowoczesnej techniki. Nie widziałem dywanów, obrazów na ścianach czy jakichś wyszukanych mebli

17.07.2013 r.

Koło podbiegunowe powitało nas godną siebie pogodą. Było zimno, wietrznie i co chwilę niebo raczyło nas strugami gęstego deszczu, który po chwili przechodził ale za to wiatr wiał tumany gęstej mżawki, przenikającej przez ubrania. Znaleźliśmy się raptem gdzieś w połowie października. Aż trudno było uwierzyć, że to dopiero połowa lipca. Stale mi się zdawało, że jak  wrócimy do domu to już będzie jesień. Pewnie dlatego, że przez długie lata wyjeżdżaliśmy na urlop dopiero wówczas, gdy  wszyscy moi pracownicy już go wykorzystali, przynajmniej częściowo. Pogoda nie powstrzymała nas jednak od dalszej jazdy. Po bardzo obfitym śniadaniu ( wszystkie tutaj były obfite) ruszyliśmy w dalszą drogę. Okazało się, że pogoda za kołem podbiegunowym zmienia się jak u nas w górach. Raptem deszcz przestał padać i wyjrzało słońce, chociaż temperatura niewiele podskoczyła. Pewnie ze względu na wiatr wiejący od północy. Tym razem jechaliśmy do Muzeum Arktyki, gdzie zgromadzono wiele zdjęć z życia mieszkańców Laponii i nieco używanych przez nich sprzętów, wypchanego łosia,  białego i brązowego niedźwiedzia. Drobne – oczywiście w porównaniu do łosi i niedźwiedzi zwierzęta, które mieszkają na północy jak rosomaki i rysie oraz cała plejada ptaków z dzikimi gęśmi na czele.

Dalej pokazano świąteczne stroje Lapończyków, które w przybliżeniu podobne są do naszych krakowskich czy łowickich, suknię ślubną panny młodej, białą bez żadnych ozdób z gładkiej  tkaniny, wiele przedmiotów codziennego użytku z drewna, kości czy żelaza, oraz łódki. Napisałem rozmyślnie łódki a nie łodzie, ponieważ niektóre z nich są wręcz mikroskopijne, prawie jak zabawki. Składają się one z drewnianego szkieletu powiązanego rzemykami wyciętymi z surowej skóry oraz obciągniętego skórą reniferów lub łosi pozszywanych i odpowiednio uszczelnionych. Konstrukcja bardzo lekka a zarazem wytrzymała ale dziękuję. Nie chciałbym znaleźć się sam ( miejsca dla drugiej osoby już nie starczy) na takiej łupince na morzu, nawet, gdy do brzegu byłoby stosunkowo blisko. Inna rzecz, że Lapończycy  są zdecydowanie  niższego wzrostu od nas a więc jest im nieco łatwiej mieścić się na takich łódeczkach. Porównanie dawały dopiero zdjęcia fotograficzne, na których widnieli ludzie północy i przybyli do nich: łowcy przygód, badacze, czy zwykłe obieżyświaty  z południa. Ci drudzy przewyższali ich prawie o pół metra. Na twarzach Lapończyków,  na bardzo starych fotografiach, tych z końca dziewiętnastego wieku i początku dwudziestego nie widać cienia uśmiechu. Wszystkie są poważne wręcz surowe. Twarde warunki życia wyżłobiły na nich, zarówno u mężczyzn jak i u kobiet głębokie bruzdy. Widać, że bardzo prędko starzeli się i zapewne równie prędko odchodzili mimo, że środowisko naturalne do dzisiaj pozostaje tam nieskażone.

Na jedno zdjęcie patrzyłem jak urzeczony.  Po morzu pływają różnej wielkości kry, niedaleko widoczny jest  lodowiec, bądź też ogromna góra lodowa. Wzburzone wody pozwalają sądzić, że wiatr jest dosyć silny, co oczywiście potęguje uczucie chłodu a kilku rybaków brodzi po kolana w wodzie wyciągając ryby z sieci. Następne zdjęcie pokazuje ich prezentujących szczególnie duże okazy złowionych ryb. Na pomarszczonych twarzach rysuje się ogromna duma. Tym razem połów był nadzwyczaj udany. Kolejne zdjęcie pokazuje jakąś rzekę. Z pewnością wielką, bo przeciwnego brzegu nie widać.  W pewnej odległości od brzegu płynie nią ogromna kłoda drewna. Na niej siedzi, z nogami wyciągniętymi wzdłuż pnia jakiś mężczyzna, który steruje tą kłodą za pomocą trzymanej w ręku długiej deski. Z jego ubioru wynika, że nie jest to raczej pełnia lata. Jak stabilna może być okrągła kłoda w miejscu, gdzie tworzą się wiry lub też prądy gwałtownie skręcają?  Na samą myśl o tym robi mi się zimno mimo, że dzisiaj temperatura w Pieszycach, kiedy piszę te słowa wynosi trzydzieści pięć stopni C.

Coś jeszcze spodobało mi się w tym muzeum. Oto na ścianie umieszczono w kasetonach wypchane ptaki. Najróżniejsze, przy czym i tak nie potrafię ich nazwać, oprócz oczywiście gęsi, ale nie oto chodzi. Przed ogromną tablicą z kasetonami znajduje się monitor a przy nim klawiatura. Na monitorze można „wyklikać” jeden z gatunków a z głośników  natychmiast  usłyszymy jego głos.

Tak to nowoczesna technika weszła przebojem do muzeów.

Kolejny etap podróży, to wioska św. Mikołaja, która znajduje się kilka kilometrów za Romaniemi. Nie jest to jego prastara siedziba. Poprzednia znajdowała się blisko jeziora Ładoga. Kiedy po Wojnie Zimowej granica Związku Radzieckiego została przesunięta poza  północne  wybrzeże tego jeziora, mieszkanie św. Mikołaja znalazło się  tuż przy granicy. Tego nie mógł on ścierpieć i wyemigrował daleko na północ zamieszkując jednocześnie na dwóch szerokościach geograficznych: na terenie Europy i na kole podbiegunowym.  Jego chata stoi na granicy tych dwóch obszarów.  Jak wygląda sam domek i jego otoczenie? Przyznam, że moje wyobrażenie  o tym i związane z tym oczekiwania padły zupełnie, wobec zastanej rzeczywistości. Wyobrażałem sobie coś w rodzaju fińskiej chaty, pośrodku lasu, z pasącymi się w zagrodach reniferami, z Mikołajem w roli gospodarza, który nas przywita przynajmniej serdecznym uśmiechem. Zastaliśmy ogromny plac parkingowy i kilkanaście dużych sklepów z tandetnymi, ale za to bardzo drogimi pamiątkami. Domek  a w zasadzie dom – jego siedziba, mieści w piwnicy toalety, na parterze ( tam to już jest pierwsze piętro) oczywiście sklepy a na piętrze siedzibę Mikołaja, gdzie można wejść i zrobić sobie z nim zdjęcie. Taka przyjemność kosztuje bagatela od trzydziestu pięciu do stu euro w zależności od tego jaką opcję wybierzemy. Ta najdroższa, obejmuje jednocześnie kupno  praw autorskich do tego zdjęcia, można je powielać i sprzedawać. Z bólem serca, ratując i tak szczupły nasz fundusz, zrezygnowaliśmy z Babcią z ujrzenia św. Mikołaja i jakoś nie było nam za bardzo smutno z tego powodu. Szkoda, że tam jechaliśmy. Jeszcze raz okazało się, że wyobrażenia były znacznie piękniejsze od rzeczywistości. Nie jeździliśmy jednak na darmo. Wnuczka dostała  w prezencie zakupionego tam pluszowego renifera, który po naciśnięciu śmieje się bardzo zaraźliwie z tych wszystkich frajerów, którzy płacą ciężkie pieniądze by odwiedzić świętego.

To był najdalej wysunięty na północ punkt naszej wycieczki. Zaczyna się powrót i od tego momentu, najpierw pojawi się noc a potem osiągnie ona długość około trzech i pół godziny. Niewiele bo niewiele, ale zawsze. Szczęśliwie trafiliśmy podczas tej wycieczki na młodego, ciekawego świata przewodnika, który nigdy jeszcze nie był na północy  Finlandii. Nieoczekiwanie zaproponował nam wyprawę w głąb lasu. Dosyć ryzykowne przedsięwzięcie zważywszy, że autobus jechał po leśnej drodze pełnej dziur a niekiedy nawet głębokich wykrotów oznaczonych na szczęście przez tubylców poprzez włożenie do nich dużych, widocznych z daleka gałęzi. Było tam też mnóstwo strumieni i potoków, przez które trzeba było przejeżdżać wąskimi  groblami. Kierowcy nie byli zadowoleni, ale dali radę. Jedziemy obejrzeć wodospad Kamijaki na rzece Kami.

Nie jest to ogromna rzeka, ale wrażenie dla oczu i uszu wielkie. Woda pędzi szalonym galopem po wielkich, czarnych kamieniach rycząc i tworząc wielkie płaty białej piany, która z daleka wygląda jak śnieg, który zjawi się tutaj zapewne już za parę tygodni i pozostanie aż do początków maja. Piękno naturalnej przyrody zakłóca jedynie  widok pomostu widokowego wykonanego z grubych prętów zbrojeniowych i kładka biegnąca wzdłuż wodospadu po zboczu góry. Bez nich rzeka wyglądałaby zapewne jeszcze bardziej dziko, ale cóż, należy pogodzić się z dzisiejszą cywilizacją, która oznacza jednocześnie określony dochód dla mieszkających nad wodospadem tubylców, u których można nabyć pamiątki z tego miejsca.  To samo pomyślał pewnie Mikołaj, który nabrał ochoty do oglądania  leśnej głuszy i oto przebijamy się  dalej leśnymi drogami. Szczęśliwie nie muszą być one utwardzane, bowiem  pod kołami autokaru mamy naturalną skałę, która została wyrównana  i przystosowana do jazdy ciężkich  pojazdów używanych do  prac w lesie.  Siedząc przy oknie, obserwuję, jak na lewym poboczu drogi mijamy potężne głowy grzybów, których tutaj nikt nie zbiera. Kto miałby to robić, gdy na jednym kilometrze kwadratowym żyje w tej części Finlandii troje ludzi? Po dłuższej jeździe dojeżdżamy do obszernej polany, gdzie zatrzymujemy się. Kto chce, może iść ze mną, zakomenderował Mikołaj a kto nie, niech się rozkoszuje lasem na miejscu.  Jesteśmy za szczycie dosyć dużego wzniesienia. Aby zobaczyć  kolejny wodospad, tym razem niczym nie skażony należy zejść do doliny. Dwadzieścia minut marszu w dół i odpowiednio więcej pod strome wzniesienie.  Babcia wybiera pierwszą opcję, ale po przejściu około dwustu metrów zmienia zdanie i wraca do autobusu. Trochę jej w tym pomogłem wyrywając do przodu, ale myślę, że uczyniła słusznie. Mielibyśmy oboje problem by wywindować ją z powrotem w  krótkim czasie. Ten drugi wodospad, który zobaczyłem jest znacznie węższy od pierwszego, ale też o wiele bardziej szalony. Woda, zasilona ostatnimi intensywnymi opadami spada prawie pionowo z wysokości kilkudziesięciu metrów ginąc na dnie doliny. Nie ma tutaj żadnych pomostów ani ścieżek. Inaczej, są ścieżki ale wydeptane przez takich zapaleńców jak my a nie drewniane podesty z poręczami.  Ledwo pomyślałem o tych zapaleńcach, gdy zza zakrętu wyłoniły się dwie młode dziewczyny z ogromnymi plecakami idące od strony doliny. Co one  robią w miejscu, gdzie nie ma żadnych wytyczonych szlaków a dokoła tylko drzewa, skały no i można trafić na niedźwiedzia? Pozostało to ich tajemnicą. Okazało się, że powszechna znajomość angielskiego wśród Finów nie jest taka oczywista. Nie dogadaliśmy się. Skończyło się na uśmiechach i poszły sobie a po chwili my za nimi. Warto było się męczyć. Są to ciągle jeszcze pierwotne lasy i pierwotna natura, o  którą u nas coraz trudniej.

A teraz jak wyglądają lasy  z okolic kręgu polarnego. Nie różnią  się zbytnio od tych, które porastają Góry Sowie. Te same świerki, smutnie zwisające swoje gałęzie z tym, że są one dwa razy mniejsze i kilka razy cieńsze, obrośnięte u dołu pnia  porostami koloru popielatego, pokarmem reniferów w zimowych okresach. Nigdzie natomiast nie zauważyłem popularnych u nas buków oraz równie popularnych sosen. Miejscami las staje się  zupełnie wymarły i wówczas sterczą w górę uschnięte kikuty drzew. Teren jest przeważnie podmokły. Co kilkaset metrów napotykamy na leżące po obu stronach drogi mokradła, lub mniejsze, albo większe jeziorka. Jak już wspomniałem, pełno też strumieni pędzących po kamienistym dnie, w których woda wydaje się zupełnie czarna. To złudzenie. Jest krystalicznie czysta, nie widzimy samej wody, tylko czarne dno zalegających je skał. Zapach tych lasów jest cudowny. O ile Kanada – jak napisał nasz sławny podróżnik i pisarz Arkady Fiedler pachnie żywicą, to Finlandia mieszaniną żywicy, ziół, mchów, drewna i czegoś jeszcze, czego nie umiem nazwać a kojarzy mi się  z pierwotną, naturalną czystością środowiska. Inna atrakcja fińskich lasów to fauna.  Dziko żyjące renifery wychodzą na drogę i ani myślą uciekać widząc nadjeżdżający autobus.

Postoją, popatrzą, co to też za dziwny stwór zakłóca im spokój, spowodują zamęt w autobusie, bowiem kto tylko żywy kieruje w ich stronę obiektywy aparatów fotograficznych, tudzież wszelkie inne wynalazki służące       obecnie do  nagrywania filmów i robienia zdjęć, których ja nawet nie potrafię nazwać, po czym nie spiesząc się  zejdą z drogi i znikają w lesie. Nie jest to jeszcze okres, w którym nabierają tuszy, zapasów tłuszczu do przetrwania  długiej zimy. Wyglądają na raczej zabiedzone, chociaż pożywienia mają na każdym kroku pod dostatkiem. Pewnie dlatego, że akurat zrzucają sierść z poprzedniej zimy, która zwisa z ich boków zmierzwionymi kłakami. Przewodnik mówi, że  samica renifera osiąga wagę do sto pięćdziesiąt kilogramów a samiec dwa razy tyle i mają w kłębie około sto dwadzieścia  centymetrów wysokości. My widzimy raczej reniferowych Pigmejów, które są niewiele większe od naszych kóz, ale i tak jest to spora atrakcja. Oczywiście marzeniem byłoby zobaczyć łosia, ale to nie jest ta pora. Ponoć wychodzą na drogę wczesnym rankiem, lub bardzo późnym wieczorem, co jest oczywiście określeniem umownym, bowiem o tej porze roku nie ma tutaj takich pór dnia. Jest po prostu dzień, dzień i dzień.

Pomimo, że Lapończycy żyją tu od wieków, nie są oni odporni na brak światła w okresach zimowych, kiedy trwa bez przerwy noc. Stąd zdarza się wiele przypadków depresji kończących się w różny sposób z alkoholizmem włącznie. By jakoś się  przed tym bronić, wymyślają różne zabawne powiedzonka w rodzaju: „Fińskie lato jest fajne, bo wtedy mamy mało śniegu”,

„Jeżeli sauna, wódka i smoła nie pomogą to już czas umierać”.  Jeżeli wspomniałem już o wódce. Oczywiście jest ogólnie dostępna ale tylko w sklepach z alkoholem, których nie ma za wiele. W sklepach spożywczych można sprzedawać jedynie napoje, w których zawartość alkoholu nie przekracza czterech procent. Dla posmakowania kupiliśmy z Babcią nalewkę z żółtych jeżyn, które  rosną tylko w Finlandii. Była wspaniała. Jej cena już dużo, dużo gorsza. „Kościołem fińskim jest las” a to dlatego, że rzadko uczęszczają oni do swoich świątyń, które zimą są przeważnie zamknięte, głównie z powodu braku wiernych na nabożeństwie jak i problemów z ogrzewaniem.

Wspomniałem już, że pod kołem podbiegunowym rośnie całe mnóstwo grzybów. Są to takie same gatunki jak u nas czyli kozaki i czerwone kozaki. Są one jędrne, napęczniałe deszczem i miąższem. Chciałoby się  ugryźć i zjeść na surowo.  Na jednym z postojów nie mogłem się opanować. Nazbierałem tyle, że wypadały mi z rąk. Potem dopiero przyszła refleksja. Po co? Na szczęście kierowcy zgodzili się je przyjąć i zagospodarować. Okazało się, że kiedy my biegaliśmy po lesie w poszukiwaniu wodospadu, oni poszli na grzybobranie i też sporo nazbierali.

Jeszcze raz o faunie Finlandii. Oprócz łosi, reniferów, niedźwiedzi, niewielkiej populacji wilków, są jeszcze lisy polarne, rosomaki, sowy śnieżne, wydry, głuszce i cietrzewie.

A teraz ciekawostka: za zabicie lub zranienie łosia, który wyskoczy na drogę i zderzy się z samochodem odpowiedzialny jest kierowca. Wszędzie stoją tu ostrzegawcze znaki drogowe z podobizną łosia, podobnie jak w Estonii. Zabicie lub zranienie tego króla lasów skutkuje słonym mandatem w wysokości kilku lub nawet  kilkunastu tysięcy euro a więc należy bardzo uważać albo po prostu mieć szczęście. Inna rzecz, że przy zderzeniu samochodu z łosiem wcale nie tak rzadko zdarza się, że  kierowca ponosi najwyższą cenę, przy której mandat nie jest  już żadną dolegliwością. Cenę życia. Jest to bowiem bardzo duże i silne zwierzę.

I jeszcze jedna ciekawostka z dnia dzisiejszego. W pewnej chwili, na prostokątnym polu o powierzchni przekraczającej w pewnością jeden hektar, zobaczyłem armię  ubranych w stroje ludowe kobiet. Szybko okazało się, że są to naturalnej wielkości lalki. Stały jak żołnierze w dawnym szyku bojowym przypominając armie terakotowych wojowników z Chin z tą różnicą, że kolor na tamtych dawno już zniknął, natomiast na tych paniach wszystko było zupełnie nowe.  Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że wszystkie były wykonane ze słomy. W jakim celu ktoś zadał sobie tyle trudu? Ktoś to jest źle napisane, bo sugeruje, że  zrobił to jeden człowiek co oczywiście nie jest możliwe, musiała przy tym pracować armia ludzi, która na dodatek miała spore doświadczenie i cały zastęp szwaczek szyjących te stroje. Nie wspomnę już o kosztach. Cała ta armia mokła na deszczu i pewnie zimy nie przetrzyma chyba, że wcześniej ktoś je sprzątnie gdzieś do zamkniętego pomieszczenia.

18.07.2013 r.

Dzień upłynął bez nadzwyczajnych wrażeń. Jak to zwykle bywa u mnie przy końcu wycieczki, przytępia się zmysł postrzegania i wszystko wydaje się jakoś  mniej ważne. Przychodzi już zmęczenie i pewien przesyt, dlatego też rzadko decydujemy się na wycieczki  czternastodniowe. Przeważnie na takie, które nie przekraczają dziesięciu. Spokojnie oglądaliśmy Finlandię od strony łaźni, czyli od zaplecza. Rano była kolejna wizyta w zabytkowym, drewnianym kościele, który zapewne nie zrobił by większego wrażenia, gdyby swoim wewnętrznym wystrojem nie odstawał zdecydowanie od wszystkich innych dominującego w Finlandii wyznania luterańsko ewangelickiego.

Otóż jego surowe wnętrze zostało udekorowane wspaniałymi malowidłami na ścianach i na suficie. Wykonywała  je miejscowa artystka przez dwa lata po zbudowaniu świątyni. Jak przystało na taki obiekt, ich tematyką są oczywiście sceny biblijne.  Napiszę jeszcze parę słów o cmentarzach, które mieszczą się przy każdym z kościołów. Najstarsze nagrobki, a właściwie nie nagrobki w naszym rozumieniu a krzyże lub same pionowe płyty z napisami bez tych poziomych jak to we zwyczaju u nas,  datowane są na  koniec dziewiętnastego wieku. A gdzie są jeszcze starsze? Były tam z pewnością, ponieważ wielkie części cmentarza są z reguły zarośnięte i gdzieś tam wystają jakieś resztki krzyży przynajmniej tych, które odlano z modnego tutaj surowca żeliwa,  stosunkowo odpornego na działanie pogody i upływ czasu. Czyżby Rosjanie, po zagarnięciu Finlandii po wojnie rosyjsko- szwedzkiej, wprowadzili tu swoje porządki? Co jeszcze mnie uderzyło, to bardzo mała ilość nowych  grobów a przecież i tutaj ludzie umierają. Wysnuwam wniosek, że podobnie jak w Czechach, coraz więcej osób kremuje zmarłych i nie korzysta z cmentarzy, jako że w tym kraju nie ma obowiązku chowania prochów ludzkich na cmentarzach. Można je wrzucić do wody lub rozsypać  na terenie własnym lub należącym do państwa. W każdym z tych przypadków  konieczna jest jednak zgoda właściwego organu, który z reguły nie stawia przeszkód. Jeszcze jedno. Cmentarze są starannie pielęgnowane. Trawa, jak to jest we wszystkich miejscach w Finlandii a nie tylko na cmentarzach, codziennie nieomal koszona a alejki oraz miejsca wokół tablic nagrobnych wygrabione. O śmieciach szkoda pisać, bo takowe trudno tam znaleźć, chyba, że pozostawione przez turystów.  I tu dochodzę do sedna sprawy. Grobami wcale nie opiekują członkowie  rodzin spoczywających na cmentarzach. Wszystko to wykonują powołane do sprzątania służby gminne.

Dzisiaj miałem możliwość powrotu w myślach do lat swojego dzieciństwa. Wszystko za sprawą odtworzonego od podstaw domu fińskiego lekarza, nauczyciela, poety i krawca Eliasa Lonrota z Kalevali. Proste drewniane meble, naftowe lampy, stare fotografie i bibeloty  niekoniecznie będące własnością  poety ale bez wątpienia pochodzące  z epoki, czyli z dziewiętnastego wieku. Wszystko to w lichutkim jak na mój gust drewnianym domku, który i tak jest znacznie solidniejszy  od tego oryginalnego ukazanego na fotografii. Tutaj nareszcie zrozumiałem, czemu ludzie nie marzną w nich zimą. Otóż w jednym z pokoi odtworzono oryginalny piec. Śmiało  mogę powiedzieć, że zajmował on jedną czwarta całego pomieszczenia. W domu tym znajdowało się jeszcze wiele regałów z różnymi książkami, niekoniecznie autorstwa Lanrota, oraz nowoczesna już kuchnia, gdzie za przystępną, jak na fińskie warunki cenę dwóch euro można było nabyć miniaturową czarną kawę a do tego za „co łaska” kawałek sernika. W praktyce oznaczało to kolejne euro. Skusiliśmy się z Babcią  na ten posiłek i tym sposobem miałem dwa kawałki sera. Okazało się bowiem, że nie jest to taki sernik jak u nas, czyli słodki, najczęściej z rodzynkami czy innymi bakaliami. Ser był słony i twardy jak czerstwy chleb, chociaż wyglądał ładnie i z pewnością był świeży.  Babcia jakoś w nim nie zagustowała.

A teraz moje przemyślenie. Finlandia jest krajem stosunkowo ubogim, egzystującym gdzieś tam na krańcach świata, pozostającym przez całe wieki najpierw pod zaborem szwedzkim a później przez sto lat pod rosyjskim. Nikt tu specjalnie nie inwestował a więc i zabytków jest jak na lekarstwo, może z wyjątkiem Helsinek i Turku, gdzie ścierały się interesy wielkich mocarstw. Całą więc uwagę starałem się skupiać na przyrodzie, która została tam w stanie pierwotnym i dla niej samej warto ją odwiedzić.

19.07.2013 r.

Po nocnym deszczu powietrze jest rześkie i czyste a słońce powoli przedziera się przez grubą warstwę chmur. Można liczyć dzisiaj na piękną pogodę. Oby tak było też jutro, kiedy będziemy płynąć promem do Tallina.

Tak myślałem rano, kiedy wyszedłem przed  hotel aby sprawdzić pogodę. Rzeczywistość  okazała się dla nas mniej łaskawa. Ledwie wsiedliśmy do autokaru a lunęło tak, że wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby. Na szczęście jak szybko lunęło, tak szybko przeszło właśnie w czasie, gdy podjeżdżaliśmy pod wielki, drewniany kościół. Jak poinformował  nas Mikołaj, jest to największy  drewniany budynek w Europie.

Ogrzewa się go w czasie wiosennych i jesiennych chłodów czterema ogromnymi piecami, gdzie za opał służy oczywiście drewno. Zimą jest on nieczynny. Nie ma możliwości ogrzania takiego kolosa. Wierni przenoszą się do małej kaplicy, z którą nie ma takich problemów. Dlaczego tak trudno go ogrzać? Sprawa jest prozaiczna, po prostu nie ma on sufitu a dach znajduje się na wysokości dwudziestu sześciu  metrów. Kubatura jest więc ogromna. Kiedy słuchałem przewodnika naszła mnie pewna refleksja. Wierni nie będą modlić się w nie ogrzewanym kościele. A jak to wygląda u nas, gdzie ogrzewanych świątyń jest jak na lekarstwo? Przez całą zimę siedzę na mszy w rękawicach. No mniejsza z tym, nikt mnie nie zmusza do uczęszczania do zimnego kościoła. Chodzę bo chcę. Wracamy do tego fińskiego  ogroma. W jego wnętrzu natrafiliśmy na czasową wystawę bardzo ciekawych eksponatów: skarbonek a właściwie skarbon z drewna.

Kogo tam nie było! Żołnierz, urzędnik, kominiarz, żebrak, inwalida bez nogi, baby grube i chude, kufry, skrzynie i co tam jeszcze fantazja ludzka podpowiedziała lokalnym twórcom.  Obok kościoła, co tutaj jest regułą, odwrotnie niż w naszych świątyniach stała osobno kościelna wieża. Za jedyne dwa euro można było się na nią wspiąć, czego oczywiście nie mogłem sobie odmówić, odwrotnie niż Babcia, która ani myślała korzystać z tej wątpliwej dla niej atrakcji. Rzeczywiście  nic to nadzwyczajnego, widoki jak to widoki. Można było zobaczyć część miasta nie zasłoniętą drzewami, piękne jezioro no i stojący obok kościół w całej okazałości. Tyle miałem z tego wchodzenia, że wyrżnąłem łbem w belkę nad schodami, którą ktoś tam nieopatrznie zamontował na moje nieszczęście i nabiłem sobie potężnego guza. Babci się nie przyznałem, dopiero by miała używanie: a nie mówiłam……? Podczas dalszej  jazdy podjechaliśmy pod piękne jezioro. Wczoraj były lasy, dzisiaj w większości wody. Na wielkiej wodnej przestrzeni wystają pośród fal niewielkie wyspy, do których można dojechać mostami lub groblami. Wydawać by się mogło, że budowa tych obiektów jest całkowicie pozbawiona sensu, bo nikt tam przecież nie mieszka, same drzewa. Wystarczy się jednak dobrze przypatrzeć i oto wystaje zza pnia kawałek domu. Tak samo wygląda to przy drodze. Jak okiem sięgnąć las i las aż tu nagle prześwitują ściany samotnie stojącego małego domku i znacznie większych pomieszczeń gospodarczych a wszystko otulone szczelnie świerkami. Nasz przewodnik Mikołaj raz jeszcze pokazał młodzieńczą fantazję. Poprosił kierowców, aby przez groblę wjechali na jedną z wysp. Spojrzeli tylko po sobie i ruszyli. Sprawa nie była prosta. Jeden musiał wysiąść i kierować drugiego a niektóre panie nie patrzyły w okno, bowiem wyglądało to jakby autokar jechał z jednej strony i drugiej po wodzie. Szczęście, że grobla była solidnie wykonana, bo gdyby tak się osunęła to byłby kłopot. Dojechaliśmy szczęśliwie i mogliśmy podziwiać jezioro z bliska a nawet ze środka  jego toni.

W czasie dalszej jazdy, kiedy wydostaliśmy się już na drogę, Mikołaj opowiedział nam  starą legendę. Jak już wspomniałem, Finowie nie są narodem abstynentów, szczególnie podczas nocy polarnej. Spytał nas czy ktoś wie, skąd wziął się charakterystyczny gest – pociągnięcie palcami po boku szyi pokazujący, że chcemy się napić, czy też ktoś przeholował z piciem  i po prostu jest nietrzeźwy – skutek „dawania w szyję”. Oczywiście wszystko to, co wiąże się z alkoholem  wiąże się też z Matuszką  Rosją, gdzie wódka rozwiązywała i nadal rozwiązuje wiele życiowych problemów. Rzecz miał miejsce w czasach, gdy carem Wszechrusi był  Mikołaj Pierwszy, słynący z perfekcjonizmu, który musiał panować wokół niego. Dotyczyło to również jego ukochanego Petersburga.  Otóż pewnego dnia, jadąc swoją pozłacaną karocą ulicami miasta zobaczył, że iglica na jednej z wież przekrzywiła się, czy to na skutek niedbałego wykonania, czy też jakiejś wady materiału lub konstrukcji. Bardzo raziło to jego carskie oko. Dopytywał się o budowniczych uszkodzonej budowli, aby natychmiast naprawili swoją fuszerkę, ale wszelki słuch o nich zaginął.  Z całą pewnością woleli się nie ujawniać. Nie było rady, postanowił wynająć jakiegoś solidnego rzemieślnika by wyprostował iglicę. W tym celu wydał odpowiednie zarządzenie swoim dworzanom. Sprawa okazała się bardzo trudna. Chodzili  oni od jednego cieśli do drugiego, ale żaden nie podjął się tej pracy. Wszyscy bali się  cara jak ognia. Miał on wybuchowy, niepohamowany charakter i gdyby mu się ich robota nie spodobała, zamiast spodziewanej zapłaty mogli by zapoznać się bliżej z carskim katem, czego oczywiście nikt sobie nie życzył. Car bardzo się niecierpliwił i w końcu ogłosił, że zapłaci każdą cenę, byle tylko iglica została wyprostowana. Usłyszał to niejaki Karol. Świetny fachowiec i jak to często pośród wielkich fachowców bywa, równie  wielki opój. Będąc podpitym, nie przejmował się zbytnio możliwością utraty życia i zgodził się na tę robotę. Pracował przez całe dnie a wieczorami popijał w karczmie ze swoimi pomocnikami. Wywiązał się ze swojego zobowiązania bardzo dobrze. Iglica ponownie spoglądała dumnie prosto w niebo. Car był zadowolony. Jakiej zapłaty pragniesz za swoją robotę?  Spytał Karola. Ten nie był łasy na pieniądze. Zależało mu na czym innym. Pragnął popijać codziennie po pracy a nie zawsze miał za co. Abym mógł codziennie napić się w karczmie odparł, kłaniając się rosyjskim zwyczajem swojemu carowi czapką do ziemi a właściwie do podłogi jako, że rozmowa odbywała się w pałacu. Car pomyślał chwilę, po czym rozkazał wykonać srebrny kubek zaopatrzony w napis: za trunek wypity z tego kubka płaci car. Nastały dla Karola złote czasy. Mógł popijać do woli, a wieść o kubku migiem rozeszła się po całym Petersburgu i po okolicy. Każdy karczmarz chciał gościć u siebie Karola, bowiem car solidnie wywiązywał się ze swojej obietnicy i płacił jak należy. Do czasu. Pewnego wieczoru  Karol przeholował. Wypił tyle piwa, że nieprzytomny spadł z ławy  i spał pod nią do rana. Jak to w Rosji na ogół bywa, rano nie było już po jego kubku żadnego śladu. Szukał, pytał, obiecywał  nagrodę. Nic, przepadł jak kamień w wodę. Był przecież wykonany z cennego kruszcu a w dodatku ten napis! Dość, że się nie odnalazł.  Zrozpaczony Karol poszedł raz jeszcze do cara po drugi kubek. Bodaj był tylko z drewna, byle mógł z niego za darmo pić. Car, który akurat podpisywał jakieś ważne dokumenty, niezbyt życzliwie przyjął opoja. Wysłuchał go co prawda bardzo uważnie, ale wykonania drugiego kubka nie zlecił. Myślał  przez chwilę, po czym nagle wstał zza swojego biurka, chwycił Karola za brodę, odchylił ją na bok, uniósł lekko do góry i rozgrzaną carską pieczęć, którą lakował korespondencję, przystawił mu do szyi. Zaskwierczała palona skóra, rozszedł się swąd,  a na szyi Karola odbiła się carska pieczęć.  Odtąd, jak będziesz chciał się napić, pokazuj szyję z tą pieczęcią a ja będę nadał dotrzymywał swojego zobowiązania, powiedział. Tego co teraz masz z pewnością już ci nie ukradną. Szczęśliwy, mimo  piekącego bólu Karol rzucił się do nóg carowi a następnie pobiegł co prędzej do najbliższej karczmy zaspokoić  swoje pragnienie, gdzie z dumą pokazał swoją spaloną w kształcie carskiej pieczęci szyję. Gest ten przyjął się w rosyjskim społeczeństwie bardzo szybko. Wkrótce rozszedł się on na cały świat i dzięki Karolowi jest on zrozumiały dla wszystkich.

Słuchając tej legendy dojechaliśmy do Lahti, gdzie mieści się ośrodek sportowy ze skoczniami narciarskimi, na których sukcesy odnosił Adam Małysz i muzeum narciarstwa. Muzeum jak muzeum, kilkadziesiąt par desek z różnych epok – chodzi oczywiście o epoki  w jakich następowała zmiana sprzętu narciarskiego a nie o epoki w dziejach ziemi, kilka symulatorów, na których nasze panie próbowały swoich sił w zjazdach i skokach, oraz dużo zdjęć fińskich i zagranicznych skoczków. Małysza  jakoś wśród nich nie zauważyłem, a może nie przyglądałem się zbyt uważnie?  Znacznie bardziej zainteresowała mnie sama skocznia, na którą można  było wjechać wyciągiem krzesełkowym a następnie windą i usiąść na desce, z której startują zawodnicy. Wszystko to dlatego, że nikt nie pilnował a rozbieg oddzielony był od platformy jedynie pojedynczym łańcuszkiem. Miałem więc okazję spojrzeć z rozbiegu w dół. Co jeszcze. Wcale nie było tam na dole miejsca, gdzie zawodnicy lądują i wytracają szybkość. Zamiast tego, w okresie letnim jest basen pływacki, gdzie młodzi ludzie, mimo zimnej i wietrznej pogody realizują swoje zadania treningowe. Tak więc, gdyby przypadkiem ktoś  zjechał po rozbiegu, mógłby zatrzymać się w basenie bez większej szkody dla siebie

20.07.2013 r.

Znowu mamy pogodę jak marzenie. Jest chyba z dwadzieścia stopni C i lekki wietrzyk, który na promie zrobił się jakby mocniejszy. Słoneczko  świeci radośnie na bezchmurnym niebie a my powielamy swoją trasę sprzed kilku dni z tą różnicą, że w drugą stronę. Następny etap wycieczki, zanim już definitywnie wyjedziemy w stronę domu to zwiedzanie Tallina, którego starówka – rzeczywiście piękna, wpisana jest na listę Unesco.  Mamy tutaj prawie dwie godziny swobody i Babcia rozpoczyna cwał po sklepach. Wystaję cierpliwie przed ich drzwiami czekając na nią, bo co mam robić, i nudzę się. W końcu  Babcia się znudziła i to wcale nie brakiem towarów. Przeciwnie, sklepy są zapełnione od góry do dołu. Znudziły ją ceny, podobne jak w Finlandii, czyli wszystko bardzo drogie. Ten sam przelicznik, cztery razy drożej niż u nas. W końcu ruszamy w drogę i po kilku godzinach zatrzymujemy się na stacji benzynowej już w Estonii. Ceny normalnieją. Duża cola kosztuje jedno euro, czterdzieści centów, a jeszcze tak niedawno kosztowała niecałe pięć. Na Litwie będzie pewnie jeszcze taniej, ale kierowcy nie chcą się tam zatrzymywać. Ten niewielki kraj weźmiemy „z marszu”.  Budzę się już w Polsce. Po krótkim postoju jedziemy dalej i zasypiam ponownie. Kiedy budzę się po raz drugi, jest niedziela, godzina siódma rano a my jesteśmy w Warszawie na dworcu PKS.

Zaczyna się rozwożenie uczestników wycieczki, którzy „wykruszają” się na poszczególnych postojach. W Katowicach zostajemy z Babcią  i dwoma kierowcami wiozącymi nas do Wrocławia sami. Autobus jest wyłącznie do naszej dyspozycji. Jeden z kierowców wyraźnie się nudzi i przysiada do nas prawiąc różne historyjki ze swojego życia. Opowiada, jak to kiedyś pojechał do Holandii wraz z wycieczką Rosjan, którzy przybyli do Warszawy samolotem. Jako miłośnik kwiatów, szczęśliwy posiadacz sporego ogródka pod Warszawą,  mając wolny czas, biegał po straganach i kupował cebule jakichś specjalnych lilii jak dobrze zapamiętałem. Nie były wcale tanie, bo jedna kosztowała sześć euro, ale ponoć warto, bo kwiaty ich są cudowne. Kupił kilka, zapakował je do luku bagażowego i jak przyszła pora, powiózł wycieczkę do hotelu, gdzie  normalnie wyładowuje się bagaże. Na razie nie pamiętał o swoim zakupie, ale rano postanowił sprawdzić co z jego cebulkami. Nigdzie ich nie było. Zaczął pytać, czy ktoś nie wziął ich przez pomyłkę. Okazało się, że ludzie  jadący autokarem byli bardzo grzeczni i rzetelni. Jeden z panów przyznał się, że wziął te cebulki  a właściwie spore cebule myślał bowiem, że  to jego kolega kupił na zagrychę.  Tłumaczył się bardzo, było mu strasznie głupio, ale na koniec dodał, że były one „wkusnyje”, czyli smaczne. Oczywiście honorowo zwrócił pieniądze, ale nasz kierowca musiał obyć się bez tych kwiatów w swoim ogródku. Później rozgadał się na temat swojej teściowej. Bardzo ją chwalił, a jednocześnie mówił, że swego czasu lubił jej w niewyszukany sposób dokuczać. Ponieważ mieszka blisko i często zachodziła do córki pomagać przy dzieciach – mają trzech chłopców,  pytał ją przy sprzątaniu: mama zamiata, czy już odlatuje? Kto jest winny rozpadu małżeństwa? Zawsze dwie strony czyli żona i teściowa i wiele innych ogólnie znanych powiedzonek. Kiedyś teściowa prosiła, by naprawił jej rower, ponieważ chce jechać na grób męża. Oczywiście naprawił ale nie powstrzymał się  od komentarza. To już mamusia na cmentarz? Kobieta znosiła te jego docinki z humorem, ale planowała zemstę. Muszę jeszcze dodać, że żona kierowcy jest pielęgniarką, aby opisane zajście stało się jasne. Pewnego wieczoru, wrócił właśnie z jakiegoś wyjazdu i doprowadzał się  do porządku w łazience goląc sobie brodę. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Żona była  zajęta prasowaniem   więc teściowa poszła otworzyć. Po chwili wróciła sama. Kto tam? Jakaś młoda pani z dzieckiem na ręku, odparła teściowa grobowym głosem. Pokazuje na dziecko i pyta o Mirka. Żonie żelazko wypadło z ręki. Nasz kierowca zdębiał, nie kończył już golenia, tylko wyskoczył z łazienki ratować sytuację. Musiał pewnie mieć coś na sumieniu bo  spanikował strasznie. Zastał bladą żonę, czerwoną z jakiegoś powodu teściową i stojącą w drzwiach młodą kobietę, która rzeczywiście trzymała na ręku dziecko. Za nic nie mógł jej sobie przypomnieć. O co chodzi?  Spytał wystraszony. Ja proszę pana mam chore dziecko, a przychodnia jest już zamknięta, chciałam prosić żonę, by zrobiła mu zastrzyk. W tej chwili teściowa wybiegła do drugiego pomieszczenia skąd rozległ się niczym nie pohamowany śmiech. Pani była nieco zdziwiona tym dziwnym sposobem w jaki ją przyjmują, ale oczywiście załatwiła sprawę  i poszła sobie a teściowa  miała niesamowitą satysfakcję. Jeżeli już rozpisałem się o kierowcy, to jeszcze jedna historyjka. Jak wspomniałem ma on trzech chłopaków, wszyscy już zresztą są dorośli ale mają różne charaktery. Najstarszy i najmłodszy nie wyróżniają się z grona rówieśników, lubią dziewczyny, piwko, coś pomajsterkować przy samochodzie, zabawić się i tak dalej, chociaż nie przesadzają i nie sprawiają mu zbytnich kłopotów. Średni się wyrodził. Nie interesuje go na przykład prawo jazdy, na które ojciec dał mu pieniądze. Tata, a mogę za te pieniądze pójść na kurs języka japońskiego? Spytał ojca. Mnie prawo jazdy nie interesuje. Oczywiście poszedł na ten japoński. Nie chodzi z żadną dziewczyną, jest całkowitym abstynentem i cały czas siedzi w książkach a w tym roku zaliczył licencjat z ogólną oceną sześć. Ojciec tylko kiwał głową. Skąd się taki wyrodził w naszej rodzinie? Spytał kiedyś żony. No widzisz mężu, odparła. Matka ma pewność, czy to jej syn, a ojciec może się tylko domyślać.

Kierowca pomyślał chwilę i odparł. Ojciec ma pewność, że gdzieś tam żyje jego córka a jego żona może się tylko domyślać. Uśmiech zwycięstwa z udanego pojedynku słownego, który przed chwilą gościł na twarzy jego żony na twarzy żony zgasł.